Recenzja Lioncast LM30 - mysz do gier MMO i MOBA.
Temahemm, | Komentarze : 1
Dzięki uprzejmości firmy Lioncast do naszej redakcji trafiła LM30 Gaming Mouse, stworzona z myślą o graczach MMO i MOBA. Po przetestowaniu myszki niemieckiego producenta pragnę podzielić się z Wami moimi wrażeniami z jej użytkowania.
Wykonanie
W biało-czerwonym pudełku LM30, poza samą myszką, znajdziemy sterowniki na małej płycie, wyczerpującą instrukcję obsługi w języku angielskim i niemieckim, zapasowe teflonowe ślizgacze i dodatkowe obciążniki.
W związku z tym, że dotychczas korzystałem wyłącznie z tanich myszek, wielokrotnie silniej odczułem komfort, jaki oferuje LM30. Myszka Lioncastu jest wyprofilowana dla osób praworęcznych i umożliwia swobodne rozmieszczenie wszystkich palców na jej przyciskach, cechujących się świetnym wyważeniem sprężystości. Ponadto, LM30 pozwala zrezygnować z podkładki - myszka nie stwarza żadnych problemów w kontakcie z blatem biurka, a precyzyjny ruch zapewniają teflonowe ślizgacze.
Pozłacany kabel ma długość 1,8 metra i jest wzmocniony przy przytwierdzeniach, co zabezpiecza go przed wszelkimi uszkodzeniami i wyrwaniem. Lioncast LM30 posiada także dodatkowe 8 obciążników, które można włożyć w twardą, unieruchamiającą gąbkę na spodzie myszki, co gwarantuje dopasowanie jej wagi do swoich preferencji. Podczas testów zdecydowałem, że wolę z nich nie korzystać, ale z pewnością okażą się przydatne dla tych, którzy wymagają jeszcze precyzyjniejszego ruchu lub po prostu mają inne przyzwyczajenie.
Specyfikacja
Najbardziej interesującym atrybutem LM30 jest oczywiście panel boczny, składający się z 12 dowolnie programowalnych przycisków. Mała klawiatura, znajdująca się bez przerwy w zasięgu kciuka, została wyprofilowana tak, że każdy kolejny rząd jest odwrócony w stosunku do poprzedniego pod kątem ok. 15°. Pomimo growego przeznaczenia tychże klawiszy, najbardziej ułatwiają mi życie podczas przeglądania internetu. Przypisałem im takie funkcje jak "wstecz" i "dalej", "odśwież", oraz zmienianie głośności. Jako że na co dzień korzystam także z programów graficznych, wyjątkowo wygodne okazało się umiejscowienie pod "7" i "8" cofania i ponawiania edycji. Przyznam, że z początku nie wiedziałem czy uda mi się przestawić na korzystanie z panelu bocznego, ale obecnie jestem przyzwyczajony już na tyle, że korzystając z innych myszek instynktownie szukam kciukiem cofania i odświeżania.
Pod palcem wskazującym znajdziemy także tzw. Fire-button, domyślnie wykonujący podwójny klik przy pojedynczym naciśnięciu. W pobliżu scrolla umiejscowiono dwa przyciski ze strzałkami, które pozwalają na dynamiczne zmienianie wcześniej ustawionych profilów DPI. Dzięki temu nie trzeba wchodzić w sterowniki za każdym razem, gdy włączamy inną grę lub program.
Oprogramowanie
W programie personalizującym LM30 znajdziemy suwaki zmieniające DPI (aż do 16 400), prędkość dwukliku, przesuwania ekranu scrollem, odświeżanie pozycji oraz przypisywanie klawiszom odpowiednich zadań. Możemy skorzystać z gotowych funkcji, takich jak wspomniane przeze mnie "cofnij", wprowadzić kombinację klawiszy, albo napisać macro.
Poza spersonalizowaniem praktycznych funkcji, Lioncast LM30 umożliwia także zmianę kolorystyki. Osobiście nie jestem fanem gamingowych światełek, ale domyślna czerwono-czarna kolorystyka trafia w moje gusta. Ci z Was, którzy chcieliby dopasować kolor myszki do reszty swoich urządzeń, mogą skorzystać z całej palety RGB. Niestety, niektóre z kolorów święcą bladym światłem w porównaniu do reszty, a kolor scrolla jest na stałe przypisany do numeru profilu. Jeśli więc zechcemy wszystkie lampki mieć niebieskie, musimy przełączyć się w tym wypadku na 3. profil.
Podsumowanie
Lioncast LM30 jest idealną opcją dla osób oczekujących porządnej funkcjonalności w rozsądnej cenie. Obecny koszt myszki nie przekracza 200 zł. W zamian dostajemy niezawodny produkt, stworzony z wyjątkowo wytrzymałych materiałów, oferujący mnóstwo opcji konfiguracji, które zadowolą większość graczy i nie tylko.
Wykonanie
W biało-czerwonym pudełku LM30, poza samą myszką, znajdziemy sterowniki na małej płycie, wyczerpującą instrukcję obsługi w języku angielskim i niemieckim, zapasowe teflonowe ślizgacze i dodatkowe obciążniki.
W związku z tym, że dotychczas korzystałem wyłącznie z tanich myszek, wielokrotnie silniej odczułem komfort, jaki oferuje LM30. Myszka Lioncastu jest wyprofilowana dla osób praworęcznych i umożliwia swobodne rozmieszczenie wszystkich palców na jej przyciskach, cechujących się świetnym wyważeniem sprężystości. Ponadto, LM30 pozwala zrezygnować z podkładki - myszka nie stwarza żadnych problemów w kontakcie z blatem biurka, a precyzyjny ruch zapewniają teflonowe ślizgacze.
Pozłacany kabel ma długość 1,8 metra i jest wzmocniony przy przytwierdzeniach, co zabezpiecza go przed wszelkimi uszkodzeniami i wyrwaniem. Lioncast LM30 posiada także dodatkowe 8 obciążników, które można włożyć w twardą, unieruchamiającą gąbkę na spodzie myszki, co gwarantuje dopasowanie jej wagi do swoich preferencji. Podczas testów zdecydowałem, że wolę z nich nie korzystać, ale z pewnością okażą się przydatne dla tych, którzy wymagają jeszcze precyzyjniejszego ruchu lub po prostu mają inne przyzwyczajenie.
Specyfikacja
Najbardziej interesującym atrybutem LM30 jest oczywiście panel boczny, składający się z 12 dowolnie programowalnych przycisków. Mała klawiatura, znajdująca się bez przerwy w zasięgu kciuka, została wyprofilowana tak, że każdy kolejny rząd jest odwrócony w stosunku do poprzedniego pod kątem ok. 15°. Pomimo growego przeznaczenia tychże klawiszy, najbardziej ułatwiają mi życie podczas przeglądania internetu. Przypisałem im takie funkcje jak "wstecz" i "dalej", "odśwież", oraz zmienianie głośności. Jako że na co dzień korzystam także z programów graficznych, wyjątkowo wygodne okazało się umiejscowienie pod "7" i "8" cofania i ponawiania edycji. Przyznam, że z początku nie wiedziałem czy uda mi się przestawić na korzystanie z panelu bocznego, ale obecnie jestem przyzwyczajony już na tyle, że korzystając z innych myszek instynktownie szukam kciukiem cofania i odświeżania.
Pod palcem wskazującym znajdziemy także tzw. Fire-button, domyślnie wykonujący podwójny klik przy pojedynczym naciśnięciu. W pobliżu scrolla umiejscowiono dwa przyciski ze strzałkami, które pozwalają na dynamiczne zmienianie wcześniej ustawionych profilów DPI. Dzięki temu nie trzeba wchodzić w sterowniki za każdym razem, gdy włączamy inną grę lub program.
Oprogramowanie
W programie personalizującym LM30 znajdziemy suwaki zmieniające DPI (aż do 16 400), prędkość dwukliku, przesuwania ekranu scrollem, odświeżanie pozycji oraz przypisywanie klawiszom odpowiednich zadań. Możemy skorzystać z gotowych funkcji, takich jak wspomniane przeze mnie "cofnij", wprowadzić kombinację klawiszy, albo napisać macro.
Poza spersonalizowaniem praktycznych funkcji, Lioncast LM30 umożliwia także zmianę kolorystyki. Osobiście nie jestem fanem gamingowych światełek, ale domyślna czerwono-czarna kolorystyka trafia w moje gusta. Ci z Was, którzy chcieliby dopasować kolor myszki do reszty swoich urządzeń, mogą skorzystać z całej palety RGB. Niestety, niektóre z kolorów święcą bladym światłem w porównaniu do reszty, a kolor scrolla jest na stałe przypisany do numeru profilu. Jeśli więc zechcemy wszystkie lampki mieć niebieskie, musimy przełączyć się w tym wypadku na 3. profil.
Podsumowanie
Lioncast LM30 jest idealną opcją dla osób oczekujących porządnej funkcjonalności w rozsądnej cenie. Obecny koszt myszki nie przekracza 200 zł. W zamian dostajemy niezawodny produkt, stworzony z wyjątkowo wytrzymałych materiałów, oferujący mnóstwo opcji konfiguracji, które zadowolą większość graczy i nie tylko.
Lubi konie. Arthas: Przebudzenie Króla Lisza - recenzja
Kumbol, | Komentarze : 1
Autorką recenzji jest Karolina "Kojt" Kajetanowicz.
„Arthas: Przebudzenie Króla Lisza” to trzecia już powieść z wypuszczonej przez Insignis serii Blizzard Legends. Książka miała swoją premierę w 2009 roku, ale dopiero teraz polscy fani doczekali się oficjalnego wydania w naszym języku. Nie muszę chyba mówić z jakim wytęsknieniem czekaliśmy na przekład pozycji opisującej losy jednego z najpopularniejszych bohaterów uniwersum. Przyznaję, że nigdy nie czytałam „Arthasa” w oryginale, zatem jeśli liczycie na uwagi dotyczące zgodności (lub jej braku) z angielską wersją, muszę Was rozczarować. Mogłam natomiast spojrzeć na tę pozycję świeżym okiem i postaram się odnieść zarówno do polskiego wydania, jak i samej powieści. Po lekturze poprzedniej książki z serii – świetnie napisanych „Narodzin Hordy”, moje oczekiwania wobec „Arthasa” wzrosły z poziomu „kolejna książka do podróży” do „och, będą ciarki”. Zabrałam się więc za opowieść o powolnym upadku księcia Lordaeronu się z cieknącą ślinką.
Książka opisuje losy Arthasa Menethila od wczesnego dzieciństwa po moment zjednoczenia z Ner’zhulem na Mroźnym Tronie. Dowiemy się z niej m.in. co zwróciło szlachetnego adepta zakonu Srebrnej Dłoni przeciw poddanym, których przysięgał chronić. Spotkamy ponadto całą plejadę gwiazd naszego ulubionego uniwersum: Muradina, Thralla, Antonidasa, Kael’thasa, jeszcze żywych Sylvanę i Kel’Thuzada, jeszcze niewinną Jainę i jeszcze nierogatego Illidana. Powieść najeżona jest wątkami i postaciami, ale ani przez moment nie czułam się zagubiona czy przytłoczona ich liczbą. Autorka bardzo zgrabnie lawiruje między historiami opisywanymi z punktu widzenia różnych bohaterów, koncentrując je wokół głównej osi – walki Arthasa z Plagą (a później WRAZ z Plagą). Dodatkowy porządek wprowadza podział książki na trzy części – każda koncentruje się na innym etapie drogi Arthasa do szaleństwa. Części podzielone są na rozdziały, a wszystko to spina klamra prologu i epilogu, rozgrywających się bezpośrednio przed przebudzeniem Króla Lisza z intro Wrath of the Lich King.
Niestety, ceną za upchnięcie tak wielu wydarzeń w niezbyt obszernej książce jest niekiedy zawrotne tempo akcji. Młodość Arthasa mijała tak szybko, że ciężko mi było poczuć wagę wydarzeń, które go ukształtowały, co pokutowało to do ostatniej strony. Ale o tym później.
Mniej-więcej połowa książki wiernie opisuje wydarzenia z gier Warcraft III i Warcraft III: The Frozen Throne, wzbogacając je o liczne smaczki i nawiązania do innych wątków historii Azeroth. Każdy kto grał w wyżej wymienione tytuły, na pewno poczuje przyjemne ukłucie nostalgii. Miłym gestem są też odniesienia do elementów rozgrywki w World of Warcraft, np. sposobu, w jaki zmarli widzą świat (tak, jest on pozbawiony barw).
Najbardziej wciągały mnie wszelkie sensualne opisy, zwłaszcza te dotyczące Plagi. Golden nie szczędziła atramentu na sprawienie, by smród gnijących zwłok wyziewał z kartek. I bardzo dobrze, Plaga, która jest dziś dla nas chlebem powszednim, w „Arthasie” pozostaje przerażająca, wynaturzona i obrzydliwa. O dziwo nieźle wypadł też element, który w literaturze zawsze śmiertelnie mnie nudzi, a mianowicie sceny walki. Tutaj są dynamiczne, czytelne i odpowiednio plastyczne. I nie za długie, na szczęście.
Pomimo nostalgicznego waloru, adaptacja Warcraftów ma niestety sporo wad. Gdybym dała mojej babci do jednej ręki „Arthasa” a do drugiej highlighter i poprosiła o zaznaczenie fragmentów kampanii, znalazłaby je w 5 minut (o ile w ogóle zrozumiałaby o co ją proszę). Niektóre sytuacje żywcem wzięte z rozgrywki wypadają tak absurdalnie, że musiałam bardzo mocno bić się otwartą dłonią w twarz. Fabuła RTSów po prostu nigdy nie będzie wyglądać dobrze, jeśli przenosimy ją jeden do jednego na papier. Moim zdaniem Christie Golden i tak nieźle poradziła sobie z tym trudnym zadaniem.
Tym, co najbardziej drażniło mnie w książce był sam Arthas. Postać nieznośnie płytka, zwłaszcza, że tak dramatyczna historia prosi się o skonstruowanie skomplikowanego i wiarygodnego bohatera. Miałam nadzieję, że z powieść tylko pogłębi moje wyobrażenie o złotowłosym księciu, tymczasem z książki wyłonił mi się mniej-więcej taki obraz:
Częściowo jest to wina wspomnianego wyżej tempa akcji. Nie potrafię uwierzyć w głęboką więź łączącą Arthasa z jego rumakiem, jeśli ich relacja rozwija się na przestrzeni zaledwie kilku stron (obejmujących okres paru lat!). Nieco lepiej budowana jest relacja Arthasa z Jainą, ale wątek miłosny budowany jest tak mdło i naiwnie, że Jaina po prostu musiała wyjść z tych nudów z traumą, która męczy ją po dziś dzień. Miałam też wrażenie, że na przestrzeni książki bohater więcej uwagi i uczuć poświęca rumakowi niż czarodziejce.
Dobrze, tutaj kończę moje żale nad powieścią sprzed ośmiu lat. Mimo powyższych uwag, czytało mi się ją lekko i całkiem przyjemnie. Insignis postarało się, żeby książka zyskała estetyczną i porządną oprawę. Tak jak cała seria Blizzard Legends, opatrzona jest elegancką matową okładką z połyskliwymi tłoczeniami, która prezentuje się wspaniale z ciemną grafiką frontową (introligatorscy fetyszyści będą mieli co głaskać). Ta pozycja po prostu musi się znaleźć na półce każdego blizzardowego kolekcjonera.
Dobre tłumaczenie autorstwa pani Dominiki Repeczko wnosi do powieści dodatkową wartość. Stylizowane dialogi i pojawiające się często dawne słownictwo świetnie budują klimat. Jeśli chodzi o najbardziej drażliwą kwestię, czyli tłumaczenia nazw własnych to… Cóż, nic nie możemy poradzić na tak przeprowadzoną lokalizację, dlatego wszystkim niezadowolonym polecam ją po prostu zaakceptować (co sama zrobiłam po długim okresie negacji). Z resztą, przez ostatnie lata przyzwyczaiłam się już do Cierniodławów, Wichrogrodu i Srebrnej Luny na tyle, że nie wyobrażam sobie oryginalnych nazw tak dobrze wtopionych w tłumaczenie. Niestety do książki wdarło się kilka błędów i literówek, ale są one praktycznie niezauważalne.
Mam nadzieję, że mimo całego mojego narzekania sięgniecie po tę pozycję. Proszę, weźcie pod uwagę, że ja uwielbiam powieści-ślimaki, w których parzenie herbaty trwa przez 5 rozdziałów. Jeśli lubicie szybką akcję, jeśli po książki sięgacie szukając przyjemnej, lekkiej lektury, to na pewno „Arthas: Przebudzenie Króla Lisza” da Wam dużo radości. Zanurkujcie w ten ważny kawałek współczesnej historii Azeroth, nareszcie po polsku!
„Arthas: Przebudzenie Króla Lisza” to trzecia już powieść z wypuszczonej przez Insignis serii Blizzard Legends. Książka miała swoją premierę w 2009 roku, ale dopiero teraz polscy fani doczekali się oficjalnego wydania w naszym języku. Nie muszę chyba mówić z jakim wytęsknieniem czekaliśmy na przekład pozycji opisującej losy jednego z najpopularniejszych bohaterów uniwersum. Przyznaję, że nigdy nie czytałam „Arthasa” w oryginale, zatem jeśli liczycie na uwagi dotyczące zgodności (lub jej braku) z angielską wersją, muszę Was rozczarować. Mogłam natomiast spojrzeć na tę pozycję świeżym okiem i postaram się odnieść zarówno do polskiego wydania, jak i samej powieści. Po lekturze poprzedniej książki z serii – świetnie napisanych „Narodzin Hordy”, moje oczekiwania wobec „Arthasa” wzrosły z poziomu „kolejna książka do podróży” do „och, będą ciarki”. Zabrałam się więc za opowieść o powolnym upadku księcia Lordaeronu się z cieknącą ślinką.
Książka opisuje losy Arthasa Menethila od wczesnego dzieciństwa po moment zjednoczenia z Ner’zhulem na Mroźnym Tronie. Dowiemy się z niej m.in. co zwróciło szlachetnego adepta zakonu Srebrnej Dłoni przeciw poddanym, których przysięgał chronić. Spotkamy ponadto całą plejadę gwiazd naszego ulubionego uniwersum: Muradina, Thralla, Antonidasa, Kael’thasa, jeszcze żywych Sylvanę i Kel’Thuzada, jeszcze niewinną Jainę i jeszcze nierogatego Illidana. Powieść najeżona jest wątkami i postaciami, ale ani przez moment nie czułam się zagubiona czy przytłoczona ich liczbą. Autorka bardzo zgrabnie lawiruje między historiami opisywanymi z punktu widzenia różnych bohaterów, koncentrując je wokół głównej osi – walki Arthasa z Plagą (a później WRAZ z Plagą). Dodatkowy porządek wprowadza podział książki na trzy części – każda koncentruje się na innym etapie drogi Arthasa do szaleństwa. Części podzielone są na rozdziały, a wszystko to spina klamra prologu i epilogu, rozgrywających się bezpośrednio przed przebudzeniem Króla Lisza z intro Wrath of the Lich King.
Niestety, ceną za upchnięcie tak wielu wydarzeń w niezbyt obszernej książce jest niekiedy zawrotne tempo akcji. Młodość Arthasa mijała tak szybko, że ciężko mi było poczuć wagę wydarzeń, które go ukształtowały, co pokutowało to do ostatniej strony. Ale o tym później.
Mniej-więcej połowa książki wiernie opisuje wydarzenia z gier Warcraft III i Warcraft III: The Frozen Throne, wzbogacając je o liczne smaczki i nawiązania do innych wątków historii Azeroth. Każdy kto grał w wyżej wymienione tytuły, na pewno poczuje przyjemne ukłucie nostalgii. Miłym gestem są też odniesienia do elementów rozgrywki w World of Warcraft, np. sposobu, w jaki zmarli widzą świat (tak, jest on pozbawiony barw).
Najbardziej wciągały mnie wszelkie sensualne opisy, zwłaszcza te dotyczące Plagi. Golden nie szczędziła atramentu na sprawienie, by smród gnijących zwłok wyziewał z kartek. I bardzo dobrze, Plaga, która jest dziś dla nas chlebem powszednim, w „Arthasie” pozostaje przerażająca, wynaturzona i obrzydliwa. O dziwo nieźle wypadł też element, który w literaturze zawsze śmiertelnie mnie nudzi, a mianowicie sceny walki. Tutaj są dynamiczne, czytelne i odpowiednio plastyczne. I nie za długie, na szczęście.
Pomimo nostalgicznego waloru, adaptacja Warcraftów ma niestety sporo wad. Gdybym dała mojej babci do jednej ręki „Arthasa” a do drugiej highlighter i poprosiła o zaznaczenie fragmentów kampanii, znalazłaby je w 5 minut (o ile w ogóle zrozumiałaby o co ją proszę). Niektóre sytuacje żywcem wzięte z rozgrywki wypadają tak absurdalnie, że musiałam bardzo mocno bić się otwartą dłonią w twarz. Fabuła RTSów po prostu nigdy nie będzie wyglądać dobrze, jeśli przenosimy ją jeden do jednego na papier. Moim zdaniem Christie Golden i tak nieźle poradziła sobie z tym trudnym zadaniem.
Tym, co najbardziej drażniło mnie w książce był sam Arthas. Postać nieznośnie płytka, zwłaszcza, że tak dramatyczna historia prosi się o skonstruowanie skomplikowanego i wiarygodnego bohatera. Miałam nadzieję, że z powieść tylko pogłębi moje wyobrażenie o złotowłosym księciu, tymczasem z książki wyłonił mi się mniej-więcej taki obraz:
- Lubi konie.
- Myśli głównie młotem/mieczem.
- Podejmuje mnóstwo złych decyzji i sam nie wie dlaczego.
Częściowo jest to wina wspomnianego wyżej tempa akcji. Nie potrafię uwierzyć w głęboką więź łączącą Arthasa z jego rumakiem, jeśli ich relacja rozwija się na przestrzeni zaledwie kilku stron (obejmujących okres paru lat!). Nieco lepiej budowana jest relacja Arthasa z Jainą, ale wątek miłosny budowany jest tak mdło i naiwnie, że Jaina po prostu musiała wyjść z tych nudów z traumą, która męczy ją po dziś dzień. Miałam też wrażenie, że na przestrzeni książki bohater więcej uwagi i uczuć poświęca rumakowi niż czarodziejce.
Dobrze, tutaj kończę moje żale nad powieścią sprzed ośmiu lat. Mimo powyższych uwag, czytało mi się ją lekko i całkiem przyjemnie. Insignis postarało się, żeby książka zyskała estetyczną i porządną oprawę. Tak jak cała seria Blizzard Legends, opatrzona jest elegancką matową okładką z połyskliwymi tłoczeniami, która prezentuje się wspaniale z ciemną grafiką frontową (introligatorscy fetyszyści będą mieli co głaskać). Ta pozycja po prostu musi się znaleźć na półce każdego blizzardowego kolekcjonera.
Dobre tłumaczenie autorstwa pani Dominiki Repeczko wnosi do powieści dodatkową wartość. Stylizowane dialogi i pojawiające się często dawne słownictwo świetnie budują klimat. Jeśli chodzi o najbardziej drażliwą kwestię, czyli tłumaczenia nazw własnych to… Cóż, nic nie możemy poradzić na tak przeprowadzoną lokalizację, dlatego wszystkim niezadowolonym polecam ją po prostu zaakceptować (co sama zrobiłam po długim okresie negacji). Z resztą, przez ostatnie lata przyzwyczaiłam się już do Cierniodławów, Wichrogrodu i Srebrnej Luny na tyle, że nie wyobrażam sobie oryginalnych nazw tak dobrze wtopionych w tłumaczenie. Niestety do książki wdarło się kilka błędów i literówek, ale są one praktycznie niezauważalne.
Mam nadzieję, że mimo całego mojego narzekania sięgniecie po tę pozycję. Proszę, weźcie pod uwagę, że ja uwielbiam powieści-ślimaki, w których parzenie herbaty trwa przez 5 rozdziałów. Jeśli lubicie szybką akcję, jeśli po książki sięgacie szukając przyjemnej, lekkiej lektury, to na pewno „Arthas: Przebudzenie Króla Lisza” da Wam dużo radości. Zanurkujcie w ten ważny kawałek współczesnej historii Azeroth, nareszcie po polsku!
Recenzja | Scimitar Pro RGB: Mysz do gier MMO i MOBA
Quass, | Komentarze : 2Dzięki uprzejmości firmy Corsair jakiś czas temu do naszej redakcji trafiła mysz Scimitar PRO RGB stworzona szczególnie z myślą o grach typu MMO oraz MOBA. Po kilku tygodniach testów nadszedł czas, aby podzielić się moimi wrażeniami z korzystania z tego sprzętu.
Wygląd i wykonanie
Scimitar PRO otrzymujemy w czarno-żółtym opakowaniu oznaczonym srebrnym, odblaskowym logo Corsair. Zostały na nim dokładnie wyróżnione główne funkcje i możliwości produktu. Wewnątrz (oprócz myszy) znajdziecie krótką instrukcję oraz specjalny, mały śrubokręt. Brak płyty ze sterownikami, jednak ta w dzisiejszych czasach jest raczej zbędna.
Na pierwszy rzut oka widać, że mysz została wykonana z wysokiej jakości materiałów. Kształt jest ergonomiczny – wklęsłość po lewej stronie pozwala na wygodne umiejscowienie kciuka i korzystanie z bocznego panelu klawiszy. Po prawej stronie zastosowano chropowatą, gumową powierzchnię. Kółko również pokryte jest gumą i daje naprawdę dużą kontrolę nad przewijaniem ekranu.
Najważniejszą cechą Scimitara jest oczywiście boczny panel dwunastu przycisków. Co druga kolumna jest chropowata i pozwala na łatwe odnalezienie każdego przycisku bez patrzenia na mysz (dodatkowo, nr 5 ma niewielką wypukłość, co również w tym pomaga). Panel można przesunąć w zakresie 8 milimetrów, do przodu i do tyłu – wystarczy uprzednio go poluzować, wykorzystując u podstawy urządzenia załączony w pudełku śrubokręt. Ta funkcja pozwala na jeszcze lepsze przystosowanie myszki do własnej dłoni.
Jak znaczna część sprzętu firmy Corsair, mysz zawiera wiele elementów podświetlonych – logo, przyciski na panelu bocznym, kółko przewijania, przednia część Scimitara oraz światło przy przyciskach, które określa aktywny tryb DPI. Oprogramowanie myszy pozwala na wykorzystanie ponad 16 milionów kolorów w modelu barw RGB.
Chociaż budowa myszy może wydawać się podatna na brud (lekko uniesione główne przyciski czy "komora" na boczny panel), to czyszczenie urządzenia nie sprawiło mi większego problemu. Jeśli chodzi o kabel, to ma on długość 1,8 metra i jest opleciony włókiennym materiałem, który zapewnia dodatkową ochronę.
Specyfikacja
Mysz jest dosyć duża, zwłaszcza u podstawy (dokładne wymiary to 119,4 mm x 77 mm x 42,4 mm). Jako osoba o całkiem sporej dłoni, wydała mi się znacznie wygodniejsza od tanich alternatyw, z których korzystałem dotychczas. Nie należy też do najlżejszych – jej waga to 147 gramów.
Wbudowana pamięć pozwala na stworzenie aż trzech różnych profili, z innymi makrami, czułością i ustawieniami podświetlenia. Wyposażona jest w sensor optyczny, umożliwiający konfigurację czułości myszy w zakresie od 100 do 16000 DPI. Częstotliwość odświeżania można ustawić na 125, 250, 500 oraz 1000Hz.
Oprogramowanie
Scimitar PRO jest zgodny z najnowszym oprogramowaniem Corsair Utility Engine (CUE), które można pobrać z oficjalnej strony Corsair. Daje ono ogromne możliwości konfiguracji myszy i pełnego wykorzystania jej funkcji. Jak wspomniałem wyżej, wewnętrzna pamięć zawiera trzy profile, pomiędzy którymi można przełączać się w dowolnym momencie, korzystając z pierwszego środkowego przycisku. Ustawienia pamięci myszy są jednak okrojone w porównaniu do tych dostępnych, kiedy nowy profil został stworzony w trybie Software i CUE jest aktywne.
Zacznijmy od podświetlenia – dostępne jest pięć różnych trybów iluminacji (rainbow, color shift, color pulse, static, lighting link) z opcją przypisania każdego do innej części urządzenia i dostosowania jasności, przezroczystości kolorów oraz szybkości ich zmieniania.
Jeśli chodzi o programowanie klawiszy funkcyjnych, dostępne są wszystkie przyciski oprócz lewego. Możliwe jest tworzenie niezwykle rozbudowanych makr, które biorą pod uwagę nawet czas pomiędzy wciśnięciem klawiszy czy ruch myszki. Oprócz tego, do przycisków można przypisać między innymi tekst, zmianę profilu, uruchomienie programu, odliczanie przed makrem lub np. kontrolowanie głośności komputera.
Do każdego profilu da się przypisać pięć różnych trybów DPI i dowolnie się pomiędzy nimi przełączać, przy pomocy drugiego środkowego przycisku. Aktywny tryb sygnalizuje światło przy bocznym panelu, którego kolor również można dostosować.
Oprócz tego CUE ma funkcję kalibrowania szybkości wskaźnika do powierzchni, na której znajduje się mysz. Aby to zrobić, wystarczy jedynie wykonać kilkusekundowy test w ostatniej zakładce. Istnieje też możliwość stworzenia osobnych profili dla różnych programów. Ponadto zauważyłem, że oprogramowanie rozpoznaje niektóre gry i np. po uruchomieniu Diablo III podświetlenie zmieniło się na czerwone, pomimo innych ustawień.
Podsumowanie
Po kilku tygodniach korzystania z Scimitar PRO RGB jest oczywiste, że wygoda i szerokie możliwości przystosowania myszy do własnych potrzeb były głównymi celami firmy Corsair przy jej tworzeniu – w tej kwestii sprawdza się ona znakomicie. Dzięki ruchomemu panelowi, korzystanie z bocznych przycisków nie jest problematyczne, a ergonomiczny kształt urządzenia sprawia, że wygodnie leży w dłoni nawet po długich sesjach w Azeroth czy Nexusie.
Wygląd może być kwestią sporną, chociaż mi osobiście nowoczesna budowa tego gryzonia bardzo przypadła do gustu i dobrze komponuje się z podświetleniem. Zaskoczyły mnie też niezwykle rozbudowane możliwości programowania klawiszy, kiedy aktywne jest CUE.
Na polskim rynku mysz kosztuje ok. 389zł. Biorąc pod uwagę wykorzystaną technologię, jakość materiałów i zaawansowane opcje konfiguracji myszy, ta cena wydaje mi się jak najbardziej odpowiednia.
Recenzja Ozone Strike Pro - klawiatury mechanicznej dla graczy i nie tylko
Caritas, | Komentarze : 5
Dzięki uprzejmości firmy Ozone do Redakcji trafiła do testów klawiatura mechaniczna Strike Pro.
Zacznijmy od tego, że jestem bardzo wybredna jeśli chodzi o sprzęt. Jeśli raz się do czegoś przekonam, to trzymam się tego ile się da. Mam swój ukochany produkt i możecie instalować fontanny - nie kupicie mnie. No, chyba że to byłaby fontanna kawy. Jednak ten aspekt nie wchodzi w grę (jeszcze!) w przypadku urządzeń peryferyjnych mojego ukochanego PC-ta. Tu interesuje mnie tylko jakość i funkcjonalność. I trwałość, bo morduję średnio 2-3 klawiatury rocznie. Będę testować nową klawiaturę? Noooo, to się wyżyję! Lady Caritas von Banhammer, Zabójca Klawiatur versus Strike Pro firmy Ozone. Let the game begin!
Pierwsze wrażenie
Strike Pro to moja pierwsza klawiatura mechaniczna. Przyznam, że bałam się tego co mnie czeka. Spodziewałam się między innymi tak znienawidzonej przeze mnie a forsowanej wszędzie nowoczesnej stylistyki. Tymczasem z pudełka wyłoniła się estetyczna, klasyczna klawiatura, sprawiająca bardzo solidne wrażenie. Całość waży 1,3 kg. W obudowie zawiera ukrytą, metalową płytkę, która nadaje sprzętowi odpowiednią sztywność. Plastik obudowy jest wysokiej jakości, odporny na kurz czy odciski palców, łatwo się też czyści. Ładnie, klasycznie, bez niepotrzebnych udziwnień. W tylnej części klawiatury znajduje się dodatkowy port USB oraz gniazda słuchawek i mikrofonu. Nie wiem czy to tylko moje “szczęście”, ale zazwyczaj porty USB w samej klawiaturze są dla mnie bezużyteczne, odczyt danych przez nie jest niemożliwy. Tymczasem Strike Pro “pociągnęło” nie tylko zwykłego pendrive’a, ale też i bardziej energetycznie wymagający dysk zewnętrzny. Zaczęło się więc dobrze.
Testujemy!
Klawiatura ma jednak być dobra, a nie ładna! Strike Pro ma klawisze o wysokim profilu, okazało się jednak, że absolutnie nie przeszkadza to w pracy dzięki wygodnej zintegrowanej podkładce pod dłonie. Po podłączeniu do komputera klawiatura zamrugała do mnie przyciskami i tu po raz kolejny zobaczyłam, że mniej znaczy więcej - bałam się oślepiającej tęczy, tymczasem większość klawiszy świeci się na biało co sprawia, że są one dobrze widoczne, jednak nie odciągają uwagi. Podświetlone na czerwono klawisze jednak jasno wskazują na przeznaczenie klawiatury - czerwone LED-y umieszczono pod strzałkami, WSAD-em (+QE) i Escape. Mamy też pełną swobodę dostosowania oświetlenia do naszych preferencji. Kluczem do prawdziwej natury Strike Pro jest klawisz funkcyjny oznaczony sympatycznym logiem O3. To dzięki niemu klawisz Scroll Lock pozwala na regulowanie natężenia oświetlenia. Dostępne jest 6 wariantów: 30%, 70% i 100% jasności, Game Mode czyli podświetlone na czerwono tylko klawisze “growe”, tryb bez LED i pulsacja. To sprawia, że personalizacja klawiatury jest łatwiejsza i pełniejsza. Dużym bonusem jest też sama intuicyjność tego systemu. Klawisz funkcyjny z przyciskami F1-F2 pozwala na ustawienie czasu reakcji (dostępnych jest 7 opcji: 1, 2, 4, 8, 12, 14, 16 ms), z F3-F4 - wartość polling rate (125, 250, 500, 1000 MHz), natomiast F5-F12 zmieniają się w klawisze multimedialne.
Charakter mojej pracy sprawia, że od sprzętu wymagam elastyczności. Gry grami, ale nie tylko tym człowiek żyje. I tu również Strike Pro nie zawiódł - Print Screen użyty w połączeniu z klawiszem funkcyjnym pozwala na zmianę między trybem “normalnym” a trybem gier, który m.in. blokuje klawisz Windows. Klawiatura jest w pełni konfigurowalna, pozwala na ustawienie 5 różnych profili poprzez prosty interfejs. Pomocne w tym są również opcje makro, których Strike Pro oferuje w sumie 30 - po 6 na każdy profil.
Ważna jest tu też opcja n-key rollover czyli anti ghosting, oferowana przez Strike Pro, która sprawia, że klawiatura idealnie identyfikuje naciśnięty klawisz, nawet przy wciśnięciu kilku. Ułatwia to niesamowicie codzienną pracę, ale również bardzo pomaga przy graniu.
Jednym z największych atutów tej klawiatury są jednak przełączniki pod klawiszami. Klasyczne membranówki są może i tańsze, ale wyrabiają się dość szybko - stają się zbyt sztywne lub zbyt elastyczne, w zależności od użytkowania danego klawisza. Strike Pro to klawiatura mechaniczna, korzystająca z przełączników Cherry MX, dostępnych w 4 wersjach - Red, Blue, Black i Brown. Osobiście testowałam Red i przyznam, że jestem bardzo zadowolona. Klawisze w każdej wersji aktywują się już przy wciśnięciu o 2 mm, dociskają się do 4 mm. Bardzo szybko wracają do pozycji początkowej, co łącznie daje nie tylko wysoką responsywność klawiatury, ale również precyzję i ułatwienie przejścia między klawiszami, co jest bardzo istotne podczas grania. Przełączniki różnią się nie tylko samym kolorem - odróżnia je też wymagana siła nacisku. Cherry MX Red, które testowałam, wymaga nacisku o sile 45 g, jednak można wybrać sobie model dopasowany do swoich własnych preferencji, co jest bardzo dużym ułatwieniem. W klawiaturach membranowych wymagany nacisk to zazwyczaj ok. 80 g, zatem mechaniczne wymagają niższego nacisku. Według deklaracji producenta trwałość klawiszy to 50 milionów kliknięć, co jest nawet 10-krotnie lepszą wartością niż ta dla membranówek.
W akcji
Moja klawiatura to narzędzie pracy, a nie tylko narzędzie do grania. Wersja Red okazała się być bardzo dobra, gdyż jest “miękka” przy wciskaniu klawiszy (a to bardzo pomaga przy dłuższym pisaniu, gdy obciążone są mięśnie całej ręki - przy Red obyło się bez fizycznego bólu tak dobrze znanego osobom pracującym przy komputerze). Wyraźny fizyczny sygnał naciśnięcia klawiszy również jest tu ważny - można bez problemu skupić się na pracy czy grze, bez ciągłej weryfikacji czy klawisz, który właśnie wcisnęliśmy, został przez klawiaturę zarejestrowany.
Istotnym czynnikiem jest tu też głośność przycisków. To często powstrzymuje graczy od zdecydowania się na klawiaturę mechaniczną. W przypadku Strike Pro w wersji Red klawisze są średniej głośności i absolutnie nie przeszkadza to w pracy bądź grze. Są, owszem, głośniejsze niż klawiatura membranowa, jednak nie tak donośne jak przewidywałam. Zawodowa ciekawość sprawia, że intryguje mnie jak pracowałoby się na Cherry MX Black, które są z całej czwórki najcichsze, wymagają jednak też największej siły nacisku. Ale to przy następnej klawiaturze Strike Pro (czyli tak za dwa lata, przy moim tempie mordowania sprzętu ;-)).
Testowanie to testowanie, “zabrałam” więc Strike Pro na wycieczkę do Nighthold na rajd progresowy. Wysoka responsywność klawiszy zdecydowanie ułatwia grę. Już się nie dziwię, że pro gracze grają praktycznie tylko na mechanikach. Wspomniana responsywność i precyzja sprawia, że gra się łatwiej i dokładniej. Przejścia między umiejętnościami są szybsze, eliminujemy sprzętowy czynnik błędu i jest to wyraźnie widoczne w czasie rozgrywki. Również sam kształt klawiatury - podkładka pod dłonie - i oświetlenie klawiszy sprawiają, że korzystanie z tego sprzętu jest czystą przyjemnością. Pierwsza klawiatura, po której nie leczę nadgarstków. Do tego jeszcze wspomniane wcześniej profile. Progresuje się po prostu przyjemniej.
Podsumowanie
Do momentu otrzymania Strike Pro nie byłam świadoma, jak bardzo dobra klawiatura może pomóc. Jasne, to ważne narzędzie, ale dopiero przejście z membranówki na mechanika pozwala na pełne docenienie jak wiele można oczekiwać od klawiatury. Wielofunkcyjność i możliwość dostosowania sprzętu całkowicie do swoich preferencji jest tu także sporym atutem - nie lubię sprzętu, który próbuje mi coś narzucać. W tym przypadku - co kto lubi i w jakiej grze.
Od narzędzi, na których pracuję wymagam elastyczności i Strike Pro mi to oferuje. I owszem, membranowe klawiatury są tańsze niż mechaniczne, jednak nie ta trwałość, nie ta precyzja, nie ten komfort. Nie przewiduję powrotu do membranówek w najbliższym czasie, mechaniki to jednak inwestycja, która się opłaca - zarówno ekonomicznie, jak i po prostu jako dobre i dokładne narzędzie pomagające w pracy i grze. Również klasyczny na pozór typ klawiatury sprawia, że ukrytą w niej bestię odkrywa się na zasadzie intuicyjnego poznawania funkcji, a nie natłoku informacji, które nokautują już na wstępie. Ozone udowadnia, że mniej znaczy więcej.
Dlatego z czystym sumieniem polecam klawaturę Strike Pro firmy Ozone każdemu, zarówno tym, którzy swą przygodę z mechanikami dopiero zaczynają, jak również doświadczonym graczom, którzy od swojego sprzętu wymagają po prostu więcej. Ja nie mam się do czego przyczepić.
Specyfikacja
Typ klawiatury: mechaniczna, przewodowa
Wymiary klawiatury: 34,3 x 441,25 x 135,7 mm
Podkładka na nadgarstki: tak (zintegrowana)
Waga: 1300 g
Długość przewodu: 150 cm
Typ przełączników: Cherry MX (Red/Brown/Blue/Black)
Profil klawiszy: wysoki
Trwałość klawiszy: 50 mln kliknięć
Klawisze makro: 6
Klawisze multimedialne: tak
Wspierane systemy operacyjne: XP/ Vista/ Win7/ Win8/ Win10
Dodatkowe informacje: podświetlenie wszystkich klawiszy (LED, dwa kolory, regulacja natężenia)
port USB, gniazda słuchawek i mikrofonu
Cena: ~430 PLN (Ceneo)
Zacznijmy od tego, że jestem bardzo wybredna jeśli chodzi o sprzęt. Jeśli raz się do czegoś przekonam, to trzymam się tego ile się da. Mam swój ukochany produkt i możecie instalować fontanny - nie kupicie mnie. No, chyba że to byłaby fontanna kawy. Jednak ten aspekt nie wchodzi w grę (jeszcze!) w przypadku urządzeń peryferyjnych mojego ukochanego PC-ta. Tu interesuje mnie tylko jakość i funkcjonalność. I trwałość, bo morduję średnio 2-3 klawiatury rocznie. Będę testować nową klawiaturę? Noooo, to się wyżyję! Lady Caritas von Banhammer, Zabójca Klawiatur versus Strike Pro firmy Ozone. Let the game begin!
Pierwsze wrażenie
Strike Pro to moja pierwsza klawiatura mechaniczna. Przyznam, że bałam się tego co mnie czeka. Spodziewałam się między innymi tak znienawidzonej przeze mnie a forsowanej wszędzie nowoczesnej stylistyki. Tymczasem z pudełka wyłoniła się estetyczna, klasyczna klawiatura, sprawiająca bardzo solidne wrażenie. Całość waży 1,3 kg. W obudowie zawiera ukrytą, metalową płytkę, która nadaje sprzętowi odpowiednią sztywność. Plastik obudowy jest wysokiej jakości, odporny na kurz czy odciski palców, łatwo się też czyści. Ładnie, klasycznie, bez niepotrzebnych udziwnień. W tylnej części klawiatury znajduje się dodatkowy port USB oraz gniazda słuchawek i mikrofonu. Nie wiem czy to tylko moje “szczęście”, ale zazwyczaj porty USB w samej klawiaturze są dla mnie bezużyteczne, odczyt danych przez nie jest niemożliwy. Tymczasem Strike Pro “pociągnęło” nie tylko zwykłego pendrive’a, ale też i bardziej energetycznie wymagający dysk zewnętrzny. Zaczęło się więc dobrze.
Testujemy!
Klawiatura ma jednak być dobra, a nie ładna! Strike Pro ma klawisze o wysokim profilu, okazało się jednak, że absolutnie nie przeszkadza to w pracy dzięki wygodnej zintegrowanej podkładce pod dłonie. Po podłączeniu do komputera klawiatura zamrugała do mnie przyciskami i tu po raz kolejny zobaczyłam, że mniej znaczy więcej - bałam się oślepiającej tęczy, tymczasem większość klawiszy świeci się na biało co sprawia, że są one dobrze widoczne, jednak nie odciągają uwagi. Podświetlone na czerwono klawisze jednak jasno wskazują na przeznaczenie klawiatury - czerwone LED-y umieszczono pod strzałkami, WSAD-em (+QE) i Escape. Mamy też pełną swobodę dostosowania oświetlenia do naszych preferencji. Kluczem do prawdziwej natury Strike Pro jest klawisz funkcyjny oznaczony sympatycznym logiem O3. To dzięki niemu klawisz Scroll Lock pozwala na regulowanie natężenia oświetlenia. Dostępne jest 6 wariantów: 30%, 70% i 100% jasności, Game Mode czyli podświetlone na czerwono tylko klawisze “growe”, tryb bez LED i pulsacja. To sprawia, że personalizacja klawiatury jest łatwiejsza i pełniejsza. Dużym bonusem jest też sama intuicyjność tego systemu. Klawisz funkcyjny z przyciskami F1-F2 pozwala na ustawienie czasu reakcji (dostępnych jest 7 opcji: 1, 2, 4, 8, 12, 14, 16 ms), z F3-F4 - wartość polling rate (125, 250, 500, 1000 MHz), natomiast F5-F12 zmieniają się w klawisze multimedialne.
Charakter mojej pracy sprawia, że od sprzętu wymagam elastyczności. Gry grami, ale nie tylko tym człowiek żyje. I tu również Strike Pro nie zawiódł - Print Screen użyty w połączeniu z klawiszem funkcyjnym pozwala na zmianę między trybem “normalnym” a trybem gier, który m.in. blokuje klawisz Windows. Klawiatura jest w pełni konfigurowalna, pozwala na ustawienie 5 różnych profili poprzez prosty interfejs. Pomocne w tym są również opcje makro, których Strike Pro oferuje w sumie 30 - po 6 na każdy profil.
Ważna jest tu też opcja n-key rollover czyli anti ghosting, oferowana przez Strike Pro, która sprawia, że klawiatura idealnie identyfikuje naciśnięty klawisz, nawet przy wciśnięciu kilku. Ułatwia to niesamowicie codzienną pracę, ale również bardzo pomaga przy graniu.
Jednym z największych atutów tej klawiatury są jednak przełączniki pod klawiszami. Klasyczne membranówki są może i tańsze, ale wyrabiają się dość szybko - stają się zbyt sztywne lub zbyt elastyczne, w zależności od użytkowania danego klawisza. Strike Pro to klawiatura mechaniczna, korzystająca z przełączników Cherry MX, dostępnych w 4 wersjach - Red, Blue, Black i Brown. Osobiście testowałam Red i przyznam, że jestem bardzo zadowolona. Klawisze w każdej wersji aktywują się już przy wciśnięciu o 2 mm, dociskają się do 4 mm. Bardzo szybko wracają do pozycji początkowej, co łącznie daje nie tylko wysoką responsywność klawiatury, ale również precyzję i ułatwienie przejścia między klawiszami, co jest bardzo istotne podczas grania. Przełączniki różnią się nie tylko samym kolorem - odróżnia je też wymagana siła nacisku. Cherry MX Red, które testowałam, wymaga nacisku o sile 45 g, jednak można wybrać sobie model dopasowany do swoich własnych preferencji, co jest bardzo dużym ułatwieniem. W klawiaturach membranowych wymagany nacisk to zazwyczaj ok. 80 g, zatem mechaniczne wymagają niższego nacisku. Według deklaracji producenta trwałość klawiszy to 50 milionów kliknięć, co jest nawet 10-krotnie lepszą wartością niż ta dla membranówek.
W akcji
Moja klawiatura to narzędzie pracy, a nie tylko narzędzie do grania. Wersja Red okazała się być bardzo dobra, gdyż jest “miękka” przy wciskaniu klawiszy (a to bardzo pomaga przy dłuższym pisaniu, gdy obciążone są mięśnie całej ręki - przy Red obyło się bez fizycznego bólu tak dobrze znanego osobom pracującym przy komputerze). Wyraźny fizyczny sygnał naciśnięcia klawiszy również jest tu ważny - można bez problemu skupić się na pracy czy grze, bez ciągłej weryfikacji czy klawisz, który właśnie wcisnęliśmy, został przez klawiaturę zarejestrowany.
Istotnym czynnikiem jest tu też głośność przycisków. To często powstrzymuje graczy od zdecydowania się na klawiaturę mechaniczną. W przypadku Strike Pro w wersji Red klawisze są średniej głośności i absolutnie nie przeszkadza to w pracy bądź grze. Są, owszem, głośniejsze niż klawiatura membranowa, jednak nie tak donośne jak przewidywałam. Zawodowa ciekawość sprawia, że intryguje mnie jak pracowałoby się na Cherry MX Black, które są z całej czwórki najcichsze, wymagają jednak też największej siły nacisku. Ale to przy następnej klawiaturze Strike Pro (czyli tak za dwa lata, przy moim tempie mordowania sprzętu ;-)).
Testowanie to testowanie, “zabrałam” więc Strike Pro na wycieczkę do Nighthold na rajd progresowy. Wysoka responsywność klawiszy zdecydowanie ułatwia grę. Już się nie dziwię, że pro gracze grają praktycznie tylko na mechanikach. Wspomniana responsywność i precyzja sprawia, że gra się łatwiej i dokładniej. Przejścia między umiejętnościami są szybsze, eliminujemy sprzętowy czynnik błędu i jest to wyraźnie widoczne w czasie rozgrywki. Również sam kształt klawiatury - podkładka pod dłonie - i oświetlenie klawiszy sprawiają, że korzystanie z tego sprzętu jest czystą przyjemnością. Pierwsza klawiatura, po której nie leczę nadgarstków. Do tego jeszcze wspomniane wcześniej profile. Progresuje się po prostu przyjemniej.
Podsumowanie
Do momentu otrzymania Strike Pro nie byłam świadoma, jak bardzo dobra klawiatura może pomóc. Jasne, to ważne narzędzie, ale dopiero przejście z membranówki na mechanika pozwala na pełne docenienie jak wiele można oczekiwać od klawiatury. Wielofunkcyjność i możliwość dostosowania sprzętu całkowicie do swoich preferencji jest tu także sporym atutem - nie lubię sprzętu, który próbuje mi coś narzucać. W tym przypadku - co kto lubi i w jakiej grze.
Od narzędzi, na których pracuję wymagam elastyczności i Strike Pro mi to oferuje. I owszem, membranowe klawiatury są tańsze niż mechaniczne, jednak nie ta trwałość, nie ta precyzja, nie ten komfort. Nie przewiduję powrotu do membranówek w najbliższym czasie, mechaniki to jednak inwestycja, która się opłaca - zarówno ekonomicznie, jak i po prostu jako dobre i dokładne narzędzie pomagające w pracy i grze. Również klasyczny na pozór typ klawiatury sprawia, że ukrytą w niej bestię odkrywa się na zasadzie intuicyjnego poznawania funkcji, a nie natłoku informacji, które nokautują już na wstępie. Ozone udowadnia, że mniej znaczy więcej.
Dlatego z czystym sumieniem polecam klawaturę Strike Pro firmy Ozone każdemu, zarówno tym, którzy swą przygodę z mechanikami dopiero zaczynają, jak również doświadczonym graczom, którzy od swojego sprzętu wymagają po prostu więcej. Ja nie mam się do czego przyczepić.
Specyfikacja
Typ klawiatury: mechaniczna, przewodowa
Wymiary klawiatury: 34,3 x 441,25 x 135,7 mm
Podkładka na nadgarstki: tak (zintegrowana)
Waga: 1300 g
Długość przewodu: 150 cm
Typ przełączników: Cherry MX (Red/Brown/Blue/Black)
Profil klawiszy: wysoki
Trwałość klawiszy: 50 mln kliknięć
Klawisze makro: 6
Klawisze multimedialne: tak
Wspierane systemy operacyjne: XP/ Vista/ Win7/ Win8/ Win10
Dodatkowe informacje: podświetlenie wszystkich klawiszy (LED, dwa kolory, regulacja natężenia)
port USB, gniazda słuchawek i mikrofonu
Cena: ~430 PLN (Ceneo)
Recenzja SteelSeries Rival 500 - mysz do gier MMO i MOBA
Tajgeer, | Komentarze : 0
Dzięki uprzejmości firmy SteelSeries do naszej redakcji na testy trafiła nowa myszka, która bez wątpienia będzie obiektem pożądania wielu graczy, a w szczególności tych, którzy zafascynowani są grami typu MMO oraz MOBA. Po przetestowaniu w boju nowego gryzonia duńskiego producenta mogę podzielić się z Wami wrażeniami z użytkowania SteelSeries Rival 500.
Jakość wykonania i wygląd
Myszkę otrzymujemy w bardzo eleganckim, sygnowanym logiem SteelSeries opakowaniu w którym nie znajdziemy nic poza starannie zapakowaną myszką, a także skróconą instrukcją obsługi. Dawno temu standardem było dołączanie również sterowników na płycie CD, aczkolwiek bądźmy szczerzy – obecnie, w dobie powszechnie dostępnego Internetu jest to całkowicie zbędne.
Jeśli chodzi o wygląd oraz wykonanie samej myszki – standardowo jest ono na wysokim poziomie. Pamiętacie naszą recenzję słuchawek SteelSeries Siberia Elite World of Warcraft Gaming Headset?
Jakość użytych materiałów, podobnie jak w przypadku omawianych słuchawek, stoi na bardzo wysokim poziomie. Bardzo częstym problemem u myszek przewodowych jest stosunkowo słaba jakość kabla połączeniowego, szczególnie jeśli chodzi o miejsca styku, czy to z myszką, czy z portem USB. Zastosowany przy SteelSeries Rival 500 kabel, mimo, że wygląda na średniej jakości – pozytywnie zaskakuje. Zarówno sposób jego przytwierdzenia przy korpusie myszki jak i przy porcie komunikacyjnym nie pozostawia złudzeń, że inżynierowie dołożyli wszelkich starań, aby ten, bardzo ważny element, nie ulegał uszkodzeniom.
Całość myszki pokryta jest matowym, bardzo łatwym w czyszczeniu materiałem. Dodatkowo, w okolicach bocznych przycisków funkcyjnych, a także po drugiej stronie myszki zastosowana została specjalna chropowata powierzchnia – wszystko po to, aby gryzoń pewnie leżał w dłoni. Co do samego ułożenia dłoni na urządzeniu – bardzo możliwe, że będziecie potrzebowali chwili, aby się przyzwyczaić. Osobiście, po przesiadce z konkurencyjnej myszki od Razera (popularnej Nagi) potrzebowałem kilku godzin, aby w pełni oswoić się z rozmieszczeniem przycisków, czy niesymetryczną budową myszki.
Chcę również zwrócić uwagę na jedną, dosyć istotną rzecz, która wyróżnia Rival 500 na tle innych, podobnych sobie produktów. W trakcie testów myszki SteelSeries korzystałem równolegle z kilku innych – w tym Razer Naga i muszę przyznać, że produkt Duńczyków jest bardzo… cichy. Bardzo możliwe, że jest to efekt zastosowania specjalnych przełączników, które wg. producenta mają przetrwać 30 milionów kliknięć. Mimo, że czasami trudno dosłyszeć „klik” – bez problemu wyczujemy skok pod palcem.
Podobnie jak w przypadku innych produktów SteelSeries, także i tutaj odnajdziemy charakterystyczne logo firmy, które może być podświetlone na jeden z 16,8 mln. kolorów dzięki zastosowaniu autorskiego Prism RGB.
Specyfikacja
SteelSeries Rival 500 jest myszką przeznaczoną dla osób praworęcznych, ze względu na umiejscowienie dodatkowych przycisków funkcyjnych po lewej stronie urządzenia. Oprócz dwóch standardowych przycisków odnajdziemy aż 13 dodatkowych przycisków, które mogą być przez nas dowolnie zaprogramowane z użyciem oprogramowania, o którym napiszę kilka słów w dalszej części recenzji. Co ważne, w odróżnieniu od konkurencyjnych myszek są one rozlokowane w różnych częściach urządzenia.
Myszka nie należy do najlżejszych. Jednym może to przeszkadzać, inni z kolei będą zadowoleni – kwestia gustu. Swoje 130g żywej wagi zawdzięcza między innymi ulokowanemu w środku urządzenia specjalnemu silniczkowi wibracyjnemu. Tak! Rival 500 ma możliwość odpowiadania na określone akcje użytkownika za pomocą wibracji. Podobnie jak kolor podświetlenia czy klawisze funkcyjne, mogą być one odpowiednio zaprogramowane.
W gryzoniu od SteelSeries zastosowano również optyczny sensor PixArt PMW3360. Producent deklaruje, że jest to obecnie jeden z najlepszych sensorów dostępnych na rynku – jestem skłonny w to uwierzyć. Czułość myszy może być swobodnie skalowana od 200 aż do 16000 DPI. Częstotliwość odświeżania może być natomiast ustawiona na 125, 250, 500 lub 1000 Hz.
Możliwości personalizacji
Wspomniałem już wielokrotnie o szerokich możliwościach personalizacji myszki. Możemy zmienić praktycznie wszystko – począwszy od koloru iluminacji, przez funkcje poszczególnych przycisków, czułość i częstotliwość odświeżania myszy po… własną „tabliczkę”.
SteelSeries udostępnia specjalny model „nameplate”, który możemy zedytować w dowolnym programie do edycji grafiki 3D, a następnie wydrukować z użyciem drukarki 3D i umieścić w myszce. Bardzo możliwe, że koszt wykonania będzie wysoki, ze względu na stosunkowo niską dostępność takich drukarek (mimo, że stają się one coraz bardziej popularne), aczkolwiek miło, że producent pomyślał także i o takim sposobie personalizacji.
Wróćmy jednak do sposobów, które możemy osiągnąć programowo. SteelSeries Rival 500 jest w pełni kompatybilna z najnowszą dostępną obecnie wersją SteelSeries Engine. Oprogramowanie posiada bardzo szeroki wachlarz opcji konfiguracyjnych, które pozwolą nam dostosować myszkę pod własne potrzeby. To właśnie z użyciem SteelSeries Engine jesteśmy w stanie zmienić funkcje przycisków dodatkowych, czułość myszki, czy kolor iluminacji.
Myszka posiada również zaimplementowaną technologię GameSense, która przenosi rozgrywkę na wyższy poziom. Mimo, że SteelSeries udostępnia oficjalne API, umożliwiając tym samym producentom gier implementację tego systemu, w chwili obecnej mamy możliwość skonfigurowania myszki dla Counter-Strike: Global Offensive oraz Dota 2. W ten oto sposób, przy pomocy pulsowania myszki możemy być poinformowani o niskim poziomie życia, czy o ustrzeleniu przeciwnika „w głowę” przy pomocy subtelnej wibracji.
Oprócz tego z tyłu myszki umieszczony jest specjalny przełącznik, dzięki któremu możemy „zablokować” dwa dolne przyciski i stworzyć swego rodzaju półkę, na której będzie mógł spocząć (i odpocząć!) nasz kciuk.
Podsumowanie
Nie da się ukryć, że SteelSeries Rival 500 jest obecnie jedną z najlepszych myszek dostępnych na rynku. Dzięki zastosowaniu wysokiej jakości materiałów, a także dużej liczbie przycisków oraz najwyższej klasy podzespołach mogę śmiało powiedzieć, że nie będziecie rozczarowani. Jeśli jesteście zapalonymi graczami MOBA czy MMO i rozglądacie się za myszką, dzięki której będziecie mieć dostęp do najważniejszych funkcji w zasięgu palców, a przy okazji zależy Wam na wysokiej klasy sprzęcie – ten produkt jest dla Was.
W momencie publikowania recenzji cena myszki kształtuje się na poziomie 389 złoty. Czy to dużo? Biorąc pod uwagę jakość wykonania, funkcjonalność oraz bezbłędnie pracujące oprogramowanie, nie jest to aż tak wygórowana kwota.
Jakość wykonania i wygląd
Myszkę otrzymujemy w bardzo eleganckim, sygnowanym logiem SteelSeries opakowaniu w którym nie znajdziemy nic poza starannie zapakowaną myszką, a także skróconą instrukcją obsługi. Dawno temu standardem było dołączanie również sterowników na płycie CD, aczkolwiek bądźmy szczerzy – obecnie, w dobie powszechnie dostępnego Internetu jest to całkowicie zbędne.
Jeśli chodzi o wygląd oraz wykonanie samej myszki – standardowo jest ono na wysokim poziomie. Pamiętacie naszą recenzję słuchawek SteelSeries Siberia Elite World of Warcraft Gaming Headset?
Jakość użytych materiałów, podobnie jak w przypadku omawianych słuchawek, stoi na bardzo wysokim poziomie. Bardzo częstym problemem u myszek przewodowych jest stosunkowo słaba jakość kabla połączeniowego, szczególnie jeśli chodzi o miejsca styku, czy to z myszką, czy z portem USB. Zastosowany przy SteelSeries Rival 500 kabel, mimo, że wygląda na średniej jakości – pozytywnie zaskakuje. Zarówno sposób jego przytwierdzenia przy korpusie myszki jak i przy porcie komunikacyjnym nie pozostawia złudzeń, że inżynierowie dołożyli wszelkich starań, aby ten, bardzo ważny element, nie ulegał uszkodzeniom.
Całość myszki pokryta jest matowym, bardzo łatwym w czyszczeniu materiałem. Dodatkowo, w okolicach bocznych przycisków funkcyjnych, a także po drugiej stronie myszki zastosowana została specjalna chropowata powierzchnia – wszystko po to, aby gryzoń pewnie leżał w dłoni. Co do samego ułożenia dłoni na urządzeniu – bardzo możliwe, że będziecie potrzebowali chwili, aby się przyzwyczaić. Osobiście, po przesiadce z konkurencyjnej myszki od Razera (popularnej Nagi) potrzebowałem kilku godzin, aby w pełni oswoić się z rozmieszczeniem przycisków, czy niesymetryczną budową myszki.
Chcę również zwrócić uwagę na jedną, dosyć istotną rzecz, która wyróżnia Rival 500 na tle innych, podobnych sobie produktów. W trakcie testów myszki SteelSeries korzystałem równolegle z kilku innych – w tym Razer Naga i muszę przyznać, że produkt Duńczyków jest bardzo… cichy. Bardzo możliwe, że jest to efekt zastosowania specjalnych przełączników, które wg. producenta mają przetrwać 30 milionów kliknięć. Mimo, że czasami trudno dosłyszeć „klik” – bez problemu wyczujemy skok pod palcem.
Podobnie jak w przypadku innych produktów SteelSeries, także i tutaj odnajdziemy charakterystyczne logo firmy, które może być podświetlone na jeden z 16,8 mln. kolorów dzięki zastosowaniu autorskiego Prism RGB.
Specyfikacja
SteelSeries Rival 500 jest myszką przeznaczoną dla osób praworęcznych, ze względu na umiejscowienie dodatkowych przycisków funkcyjnych po lewej stronie urządzenia. Oprócz dwóch standardowych przycisków odnajdziemy aż 13 dodatkowych przycisków, które mogą być przez nas dowolnie zaprogramowane z użyciem oprogramowania, o którym napiszę kilka słów w dalszej części recenzji. Co ważne, w odróżnieniu od konkurencyjnych myszek są one rozlokowane w różnych częściach urządzenia.
Myszka nie należy do najlżejszych. Jednym może to przeszkadzać, inni z kolei będą zadowoleni – kwestia gustu. Swoje 130g żywej wagi zawdzięcza między innymi ulokowanemu w środku urządzenia specjalnemu silniczkowi wibracyjnemu. Tak! Rival 500 ma możliwość odpowiadania na określone akcje użytkownika za pomocą wibracji. Podobnie jak kolor podświetlenia czy klawisze funkcyjne, mogą być one odpowiednio zaprogramowane.
W gryzoniu od SteelSeries zastosowano również optyczny sensor PixArt PMW3360. Producent deklaruje, że jest to obecnie jeden z najlepszych sensorów dostępnych na rynku – jestem skłonny w to uwierzyć. Czułość myszy może być swobodnie skalowana od 200 aż do 16000 DPI. Częstotliwość odświeżania może być natomiast ustawiona na 125, 250, 500 lub 1000 Hz.
Możliwości personalizacji
Wspomniałem już wielokrotnie o szerokich możliwościach personalizacji myszki. Możemy zmienić praktycznie wszystko – począwszy od koloru iluminacji, przez funkcje poszczególnych przycisków, czułość i częstotliwość odświeżania myszy po… własną „tabliczkę”.
SteelSeries udostępnia specjalny model „nameplate”, który możemy zedytować w dowolnym programie do edycji grafiki 3D, a następnie wydrukować z użyciem drukarki 3D i umieścić w myszce. Bardzo możliwe, że koszt wykonania będzie wysoki, ze względu na stosunkowo niską dostępność takich drukarek (mimo, że stają się one coraz bardziej popularne), aczkolwiek miło, że producent pomyślał także i o takim sposobie personalizacji.
Wróćmy jednak do sposobów, które możemy osiągnąć programowo. SteelSeries Rival 500 jest w pełni kompatybilna z najnowszą dostępną obecnie wersją SteelSeries Engine. Oprogramowanie posiada bardzo szeroki wachlarz opcji konfiguracyjnych, które pozwolą nam dostosować myszkę pod własne potrzeby. To właśnie z użyciem SteelSeries Engine jesteśmy w stanie zmienić funkcje przycisków dodatkowych, czułość myszki, czy kolor iluminacji.
Myszka posiada również zaimplementowaną technologię GameSense, która przenosi rozgrywkę na wyższy poziom. Mimo, że SteelSeries udostępnia oficjalne API, umożliwiając tym samym producentom gier implementację tego systemu, w chwili obecnej mamy możliwość skonfigurowania myszki dla Counter-Strike: Global Offensive oraz Dota 2. W ten oto sposób, przy pomocy pulsowania myszki możemy być poinformowani o niskim poziomie życia, czy o ustrzeleniu przeciwnika „w głowę” przy pomocy subtelnej wibracji.
Oprócz tego z tyłu myszki umieszczony jest specjalny przełącznik, dzięki któremu możemy „zablokować” dwa dolne przyciski i stworzyć swego rodzaju półkę, na której będzie mógł spocząć (i odpocząć!) nasz kciuk.
Podsumowanie
Nie da się ukryć, że SteelSeries Rival 500 jest obecnie jedną z najlepszych myszek dostępnych na rynku. Dzięki zastosowaniu wysokiej jakości materiałów, a także dużej liczbie przycisków oraz najwyższej klasy podzespołach mogę śmiało powiedzieć, że nie będziecie rozczarowani. Jeśli jesteście zapalonymi graczami MOBA czy MMO i rozglądacie się za myszką, dzięki której będziecie mieć dostęp do najważniejszych funkcji w zasięgu palców, a przy okazji zależy Wam na wysokiej klasy sprzęcie – ten produkt jest dla Was.
W momencie publikowania recenzji cena myszki kształtuje się na poziomie 389 złoty. Czy to dużo? Biorąc pod uwagę jakość wykonania, funkcjonalność oraz bezbłędnie pracujące oprogramowanie, nie jest to aż tak wygórowana kwota.
Warcraft: Początek | Recenzja - fanowski film ostateczny
Kumbol, | Komentarze : 3
Cokolwiek przeczytacie na temat Warcrafta: Początek w prasie czy internecie (wliczając niniejszą publikację), jeśliście fanami tego uniwersum - po prostu idźcie do kina na film!
Obraz studia Legendary Pictures powstawał od tak dawna, że tylko prawdziwi weterani World of Warcraft pamiętają dzień jego ogłoszenia (przypomnijmy - 9 maja 2006 roku). Po tak długim czasie ekscytacja przeradza się w zniecierpliwienie, które dopiero po objęciu sterów nad filmem przez Duncana Jonesa zaczęło stopniowo ustępować coraz większemu zaciekawieniu. Ekipa, która ostatecznie wzięła się za bary z Warcraftem, to filmowcy z dorobkiem każącym ufać, że nasz świat jest w dobrych rękach.
Pewien niepokój pojawił się na ostatniej prostej przed premierą - sprawę koncertowo kładł marketing Universala/Legendary, wypluwając całkowicie bezduszne zwiastuny i materiały promocyjne. Oficjalna kampania reklamowa filmu była żałośnie generyczna. Do tego stopnia, że robione hobbistycznie przez naszego redaktora Quassa gify zostały dostrzeżone przez popularny amerykański serwis io9 i przywołane jako przykład fanowskiej twórczości lepiej promującej film niż oficjalne kanały. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że duży kawałek box-office'owego tortu Warcraft stracił niezasłużenie już w przedbiegach.
Ostatecznie bowiem nie jest tak źle - to opinia, jaką sformułowałby hipotetyczny "ja", gdyby świata Warcrafta dotąd nie znał ani trochę, a za fantastyką nie przepadał.
Wiele z zarzutów wysuwanych wobec filmowego rzemiosła w Warcrafcie jest jak najbardziej słusznych. Narracja i montaż są chaotyczne, i dopiero po ponad kwadransie wpadają na w miarę równe tory prowadzenia historii (albo to nasza percepcja się do nich w końcu dostraja). Potrafię sobie jednak wyobrazić poczucie przytłoczenia, czy wręcz irytację tempem wprowadzania świeżego widza w świat przedstawiony. Brakuje Warcraftowi eleganckiej sekwencji otwierającej, z gracją Galadrieli wciągającej widza w wir wydarzeń, wykładając uprzednio elementarne fakty. Zupełnie niesubtelnie dostajemy na wstępie orkowym młotem po głowie, by zaraz niczym seria strzałów z pukawki zaznajamiać się (powierzchownie) z kolejnymi lokacjami i postaciami. Część z tego jest zbędna i uargumentowana chyba jedynie fanserwisem (Ironforge, Goldshire).
Czy to wszystko oznacza, że Warcraft jest fatalnym niewypałem? Ależ skąd! Film broni się fenomenalnym przedstawieniem świata - tak cudownie bajecznego, niby prawdziwego, a jednak zgoła nowego i intrygującego. To, co na zwiastunach nie wyglądało przekonująco, w kinie zniewala. Paleta barw jest Blizzardowsko przesadzona, lokacje i postaci przerysowane, stwory czy uzbrojenia odpowiednio fantastyczne, a wszystko okalają wszędobylskie mrugnięcia okiem do graczy i easter-eggi. Widać bardziej niż wyraźnie (krytyk powie: zbyt wyraźnie), że to dzieło stworzone przez autentycznych fanów dla fanów. Czuć tutaj po prostu frajdę, z jaką wszystkie zaangażowane strony pracowały nad filmem. To z kolei przekłada się bezpośrednio na zestaw emocji, jakich doświadcza widz zaznajomiony z materiałem źródłowym.
Dla fanów - solidne 7/10 (bo i fan odczuje scenariuszowo-montażowe niedoskonałości). Trudno jednak wyrazić w tak prostej skali to, co czuje się w czasie seansu, bo radość z oglądania przeniesionego na wielki ekran ukochanego świata fantasy jest niemierzalna. Pełni fascynacji i podziwu dla Industrial Light & Magic (odpowiedzialni za efekty specjalne w Warcrafcie; z gigantycznym dorobkiem kultowych dzieł kinematografii) oglądamy mocarnych orków - najbardziej wiarygodnie przedstawione postaci w historii kina wykreowane z pomocą komputera i techniki motion capture. Doskonale sprawdzili się mo-capowi aktorzy, w szczególności Toby Kebbel, którego kreacja Durotana jest doskonała. Emocje wywołują przeloty nad miastem Stormwind, które wydaje się być idealnie podbitą do kinowej skali wersją z gier. No i ta magia! Żaden hollywoodzki blockbuster nie oddał czarów w taki sposób, jak Warcraft (i biorę tu pod uwagę też cały cykl Harry Potter). To nie jakieś tam machanie różdżką, ale ciężkie inkantacje, zniewalająco piękne i potężne. Być może jest to zarazem zarzut wobec filmu, ale momenty największych ciar miałem między innymi przy kolejnych scenach teleportacji. To ma pewnie jakiś chory związek z tym, że mój main to mag.
Oczywiście, że Warcraft swoje duże wady ma. Jest zarazem jasne, że to najlepszy film oparty na grze wideo, jaki kiedykolwiek powstał. Ma pełno wspaniałych momentów, które są być może zbyt śpiesznie posklejane, ale bronią się i sprawiają frajdę (+ dodatkowy współczynnik frajdy dla prawdziwych fanów). Wygląda wspaniale (3D jest tu naprawdę dobre, pomimo dodania go w postprodukcji), gwarantuje mnóstwo fanowskich uniesień, ale cierpi na niedobór scen "wdrożeniowych". Czy powinieneś pójść do kina na film Warcraft? Serio, jesteś na WoWCenter.pl i zadajesz sobie takie pytanie? ;-) No już, migusiem!
Miałem nieskrywaną przyjemność obejrzeć film Warcraft: Początek po raz pierwszy na oficjalnej światowej premierze w historycznym TCL Chinese Theatre przy Hollywood Boulevard w Los Angeles. Wzięcie udziału w tej fanowskiej celebracji, doświadczenie czerwonego dywanu (choć w tym przypadku był czarny, pewnie przez wzgląd na neutralność w konflikcie Hordy i Przymierza), spotkanie aktorów i najważniejszych osób odpowiedzialnych za produkcję - świetne, niezapomniane przeżycie. Dzięki, Blizzard!
Dziękujemy również polskiemu dystrybutorowi filmu United International Pictures Polska za zaproszenia na polski pokaz przedpremierowy!
Obraz studia Legendary Pictures powstawał od tak dawna, że tylko prawdziwi weterani World of Warcraft pamiętają dzień jego ogłoszenia (przypomnijmy - 9 maja 2006 roku). Po tak długim czasie ekscytacja przeradza się w zniecierpliwienie, które dopiero po objęciu sterów nad filmem przez Duncana Jonesa zaczęło stopniowo ustępować coraz większemu zaciekawieniu. Ekipa, która ostatecznie wzięła się za bary z Warcraftem, to filmowcy z dorobkiem każącym ufać, że nasz świat jest w dobrych rękach.
Pewien niepokój pojawił się na ostatniej prostej przed premierą - sprawę koncertowo kładł marketing Universala/Legendary, wypluwając całkowicie bezduszne zwiastuny i materiały promocyjne. Oficjalna kampania reklamowa filmu była żałośnie generyczna. Do tego stopnia, że robione hobbistycznie przez naszego redaktora Quassa gify zostały dostrzeżone przez popularny amerykański serwis io9 i przywołane jako przykład fanowskiej twórczości lepiej promującej film niż oficjalne kanały. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że duży kawałek box-office'owego tortu Warcraft stracił niezasłużenie już w przedbiegach.
Ostatecznie bowiem nie jest tak źle - to opinia, jaką sformułowałby hipotetyczny "ja", gdyby świata Warcrafta dotąd nie znał ani trochę, a za fantastyką nie przepadał.
Wiele z zarzutów wysuwanych wobec filmowego rzemiosła w Warcrafcie jest jak najbardziej słusznych. Narracja i montaż są chaotyczne, i dopiero po ponad kwadransie wpadają na w miarę równe tory prowadzenia historii (albo to nasza percepcja się do nich w końcu dostraja). Potrafię sobie jednak wyobrazić poczucie przytłoczenia, czy wręcz irytację tempem wprowadzania świeżego widza w świat przedstawiony. Brakuje Warcraftowi eleganckiej sekwencji otwierającej, z gracją Galadrieli wciągającej widza w wir wydarzeń, wykładając uprzednio elementarne fakty. Zupełnie niesubtelnie dostajemy na wstępie orkowym młotem po głowie, by zaraz niczym seria strzałów z pukawki zaznajamiać się (powierzchownie) z kolejnymi lokacjami i postaciami. Część z tego jest zbędna i uargumentowana chyba jedynie fanserwisem (Ironforge, Goldshire).
Czy to wszystko oznacza, że Warcraft jest fatalnym niewypałem? Ależ skąd! Film broni się fenomenalnym przedstawieniem świata - tak cudownie bajecznego, niby prawdziwego, a jednak zgoła nowego i intrygującego. To, co na zwiastunach nie wyglądało przekonująco, w kinie zniewala. Paleta barw jest Blizzardowsko przesadzona, lokacje i postaci przerysowane, stwory czy uzbrojenia odpowiednio fantastyczne, a wszystko okalają wszędobylskie mrugnięcia okiem do graczy i easter-eggi. Widać bardziej niż wyraźnie (krytyk powie: zbyt wyraźnie), że to dzieło stworzone przez autentycznych fanów dla fanów. Czuć tutaj po prostu frajdę, z jaką wszystkie zaangażowane strony pracowały nad filmem. To z kolei przekłada się bezpośrednio na zestaw emocji, jakich doświadcza widz zaznajomiony z materiałem źródłowym.
Dla fanów - solidne 7/10 (bo i fan odczuje scenariuszowo-montażowe niedoskonałości). Trudno jednak wyrazić w tak prostej skali to, co czuje się w czasie seansu, bo radość z oglądania przeniesionego na wielki ekran ukochanego świata fantasy jest niemierzalna. Pełni fascynacji i podziwu dla Industrial Light & Magic (odpowiedzialni za efekty specjalne w Warcrafcie; z gigantycznym dorobkiem kultowych dzieł kinematografii) oglądamy mocarnych orków - najbardziej wiarygodnie przedstawione postaci w historii kina wykreowane z pomocą komputera i techniki motion capture. Doskonale sprawdzili się mo-capowi aktorzy, w szczególności Toby Kebbel, którego kreacja Durotana jest doskonała. Emocje wywołują przeloty nad miastem Stormwind, które wydaje się być idealnie podbitą do kinowej skali wersją z gier. No i ta magia! Żaden hollywoodzki blockbuster nie oddał czarów w taki sposób, jak Warcraft (i biorę tu pod uwagę też cały cykl Harry Potter). To nie jakieś tam machanie różdżką, ale ciężkie inkantacje, zniewalająco piękne i potężne. Być może jest to zarazem zarzut wobec filmu, ale momenty największych ciar miałem między innymi przy kolejnych scenach teleportacji. To ma pewnie jakiś chory związek z tym, że mój main to mag.
Oczywiście, że Warcraft swoje duże wady ma. Jest zarazem jasne, że to najlepszy film oparty na grze wideo, jaki kiedykolwiek powstał. Ma pełno wspaniałych momentów, które są być może zbyt śpiesznie posklejane, ale bronią się i sprawiają frajdę (+ dodatkowy współczynnik frajdy dla prawdziwych fanów). Wygląda wspaniale (3D jest tu naprawdę dobre, pomimo dodania go w postprodukcji), gwarantuje mnóstwo fanowskich uniesień, ale cierpi na niedobór scen "wdrożeniowych". Czy powinieneś pójść do kina na film Warcraft? Serio, jesteś na WoWCenter.pl i zadajesz sobie takie pytanie? ;-) No już, migusiem!
Miałem nieskrywaną przyjemność obejrzeć film Warcraft: Początek po raz pierwszy na oficjalnej światowej premierze w historycznym TCL Chinese Theatre przy Hollywood Boulevard w Los Angeles. Wzięcie udziału w tej fanowskiej celebracji, doświadczenie czerwonego dywanu (choć w tym przypadku był czarny, pewnie przez wzgląd na neutralność w konflikcie Hordy i Przymierza), spotkanie aktorów i najważniejszych osób odpowiedzialnych za produkcję - świetne, niezapomniane przeżycie. Dzięki, Blizzard!
Dziękujemy również polskiemu dystrybutorowi filmu United International Pictures Polska za zaproszenia na polski pokaz przedpremierowy!
The Burning Crusade od zaplecza - recenzja powieści World of Warcraft: Illidan
Kumbol, | Komentarze : 4
Trwają nasze konkursy, w których do zgarnięcia 80 kluczy do beta testów World of Warcraft: Legion!
Któż z nas nie kojarzy Illidana Stormrage’a, znanego fanom polskiego Hearthstone’a jako Burzogniewny? Upadły łowca demonów, obok Thralla i Arthasa, jest najbardziej rozpoznawalną i lubianą postacią uniwersum Warcrafta. Nic więc dziwnego, że Blizzard zdecydował się ożywić swego herosa i ponownie posłać do walki ku uciesze fanów. Czy postąpił właściwie?
Napisanie książki o Illidanie, będącej zapowiedzią jego powrotu, zlecono Williamowi Kingowi – szkockiemu pisarzowi fantasy, kojarzonemu do tej pory z serią powieści ze świata Warhammera. Nie znałem wcześniej jego twórczości, więc podchodziłem do lektury neutralnie (nie licząc obawy, że cały WoW:Illidan jest jedynie skokiem na kasę i koncertową grą na sentymencie starszych graczy…), z pewną nadzieją na jakąś zmianę. Z całym szacunkiem dla Christie Golden, doceniam jej wkład w rozwój tego uniwersum, ale ostatnie jej książki za bardzo zalatywały tanimi romansidłami. Wiek? Jakieś skrywane pragnienia? Z miłym zaskoczeniem przyjąłem ten powiew świeżości, tym bardziej, że już po pierwszej stronie powieści widać znaczną różnicę w stylu pisania Williama Kinga. Szkot pisze krótkimi, prostymi zdaniami, wybijając nimi pewien klimatyczny rytm, kojarzący się momentami z marszem wojennym lub kroczeniem skazanego ku zagładzie. Sprawdza się to świetnie w scenach rozważań Illidana, pełnych niepewności i rozbieganych myśli. Gdzieś po połowie książki ta prostota zaczynała mnie chwilowo męczyć, ale i tak za nic nie wymieniłbym jej na opisy skrzących, pełnych miłości spojrzeń Durotana i Draki by Ch.G.
Duży plus należy się Kingowi również za swobodę narracji i różne spojrzenia na świat bohaterów. Świetnym pomysłem był podział części pojedynków na króciutkie podrozdziały, w których walczący zamieniali się rolami, stając się naprzemiennie głównymi bohaterami opisu. Momentami wspominałem z rozczuleniem opisy walk z książek R.A. Salvatore (fani Drizzta Do’Urdena wiedzą o kim mowa) i chociaż Kingowi trochę brakuje do kunsztu jednego z czołowych pisarzy Forgotten Realms, czerpałem z jego opisów sporo radości, tym bardziej, że jest w nich…
Nigdy nie rozumiałem fenomenu bestselleru Christie Golden. Arthas: Rise of the Lich King, stał się jedną z ulubionych pozycji na półkach graczy Warcrafta. U nas również, gdy tylko pojawia się zapytanie o polskie wydania książek, wraz z nim internet zalewają prośby o przetłumaczenie Arthasa. Zawsze mnie to dziwiło, bo, o ile uwielbiałem tę postać, a książkę czytało się całkiem przyjemnie, była to jednak w 90% kalka jego przygód z kampanii Przymierza z Warcrafta III. Owszem, pojawiało tam się trochę nowości jak np. dokładny opis jego romansu z Jainą (gdzieżby Christie mogła go pominąć!) oraz wizytowanie obozów internowanych orków. Jednak w zamian poskąpiono nam zdobywania Dalaranu i walki z Sapphironem. Lektura przyjemna, zwłaszcza dla fanów gry, ale czegoś w niej brakowało. Ten niedosyt rekompensuje w pełni Illidan. Pierwsze rozdziały opowiadają historię znaną z Wacrafta III: Reign of Chaos i The Frozen Throne. Przyznaję, że miło było znowu powrócić myślami do dawnych czasów, gdy zagrywałem się w kultową już grę, chociaż zapisane dialogi znałem na pamięć. Jednak wizje z przeszłości pozostały ze mną tylko do końca pierwszej części książki, do momentu aż zaczęło się to, czego zabrakło mi w Arthasie – głównego, nieznanego do tej pory bliżej wątku walki Illidana z Płonącym Legionem.
Wielu z nas ma w pamięci długie godziny spędzone w Outlandach, czyli w polskiej Rubieży. Gdy armie Przymierza i Hordy przekroczyły Mroczny Portal, wyrąbując sobie drogę przez rzesze demonów, nikt nawet nie przypuszczał, że stał się pionkiem w grze, bezmyślnie rzuconym w wir wydarzeń. Gracze powoli zdobywali kolejne przyczółki wojsk Illidana, odnajdując w końcu uwięzioną Maiev i wspólnie z Akamą przynosząc kres despotycznym rządom Pana na Rubieży. Do tej pory myśleliśmy, że Strażniczka Shadowsong została pojmana w czasie odbicia Illidana przez Kaela i Vashj, jednak byliśmy w błędzie. Maiev i część jej wojsk zdołała uciec z zasadzki. Zagubiona w obcym i niegościnnym świecie nie poddała się i rozpoczęła długą wędrówkę w poszukiwaniu sprzymierzeńców na tyle mocnych, żeby dać jej szansę na wymierzenie Zdrajcy sprawiedliwości. Musiała się śpieszyć, gdyż Illidan również nie próżnował, powiększając swe szeregi i szkoląc nowych łowców demonów. Ten wyścig zbrojeń stanowi wspaniałe uzupełnienie historii i został idealnie wkomponowany w historię. Aż dziw, że Blizzard zdecydował się dopiero teraz zapełnić lukę w życiu Illidana powstałą od walki z Arthasem o Tron Mrozu do Płonącej Krucjaty. Na marginesie – osoby, które uważają, że Illidan powinien zginąć w Northrend pod koniec Warcrafta III, śpieszę z wyjaśnieniem, że z nieznanych przyczyn wycięto z gry ostatnie słowa Arthasa, z których dowiadujemy się, że łowca demonów jednak przeżył. Jako dowód prezentuję poniższy film:
Wracając jednak do podwładnych Illidana, chociaż proces, jakim poddawano kandydatów na łowców demonów, owiany był tajemnicą, mogliśmy domyślać się, że nie należał do najprzyjemniejszych. Po lekturze dzieła Kinga stwierdzam, że był znacznie potworniejszy, niż się spodziewałem. Ciężko uwierzyć, że ktoś o zdrowych zmysłach chciałby dobrowolnie poddać się tej kaźni. Ci, którzy zdecydowali się na ten los, stracili wszystko, co mieli – rodzinę, dom, przyjaciół. Legion odebrał im wszystko. Pozostała im już tylko zemsta. Chociaż sama przemiana w łowcę demonów wydaje się potworna, historie osób, które się na nią zdecydowały, są jeszcze gorsze. Stwierdzam z pełnym przekonaniem, że to najmroczniejsza z książek, jakie do tej pory wyszły pod szyldem Warcrafta. Elfka nosząca w torbie spalone zwłoki swego dziecka będzie mi się śnić po nocach…
Jedyne, co nie podoba mi się w Illidanie, to sugerowanie jego przyszłych losów. Jakoś ciężko mi wyobrazić go sobie jako <tu wstawicie sobie odpowiednie słowo po przeczytaniu książki ;) >, chociaż w planowanym kiedyś opowiadaniu fan fiction sam zastanawiałem się nad podobnym rozwiązaniem. Na szczęście ten mały zgrzyt autor zrekompensował mi niezwykle klimatycznym zakończeniem i brakiem wazeliny w opisie ostatecznej walki Illidana z graczami. Bałem się patetycznej przemowy o największych z najlepszych herosów, co ostatnio spotyka mnie w WoWie na każdym niemal kroku, ale na szczęście King zna umiar i nie wszyscy przeżyli konfrontację ze Zdrajcą. Poza tym, autor, pomimo sugestii, że Illidan stanie kiedyś po naszej stronie, nie próbował go usilnie wybielić. Owszem, głównym celem Stormrage’a jest walka z Płonącym Legionem, ale szykując się do rozprawienia ze znienawidzonym przeciwnikiem nie przebiera w środkach, odrzucając na bok moralność i wszelkie skrupuły. Jeśli ceną za pokonanie Legionu byłoby życie wszystkich istot zamieszkujących Azeroth, Illidan zapewne przyjąłby ofertę bez mrugnięcia okiem. Może i jego metoda byłaby skuteczna, ale na myśl o niej przypomina mi się dawny sposób leczenia trądu za pomocą arszeniku... Cóż, ale może rzeczywiście lepiej zwalczać ogień ogniem?
Jeśli miałbym porównać książkę Williama Kinga do płodów Christie Golden, powiedziałbym, że różnią się od siebie tak, jak wysłużony w wielu bitwach miecz doświadczonego wojownika – prosty, toporny, z wieloma szczerbami, ale ostry jak brzytew – oraz paradna szabla ze stroju galowego – błyszcząca, pełna pięknych i zawiłych zdobień, ze złotym chwostem u rękojeści, lecz niewyważona i nienaostrzona. Czy jest ładniejsza i bardziej cieszy oko? Pewnie, że tak, ale zastanówcie się, która z tych dwóch broni lepiej sprawdzi się w świecie Rzemiosła Wojny?
W szkolnej skali 6-stopniowej, dałbym bez wahania Illidanowi mocne 4+, ale po ostatnich książkach, które niezbyt przypadły mi do gustu, z radością witam nowego pisarza i licząc, że zostanie z nami dłużej, w końcowej ocenie World of Warcraft: Illidan otrzymuje pełną 5!
Książkę World of Warcraft: Illidan pióra Williama Kinga znajdziecie już teraz w polskich księgarniach i sklepach internetowych, a w wersji elektronicznej m.in. w Apple iBooks Store i Google Play Store. Możecie przed zakupem zapoznać się z obszernym 42-stronicowym fragmentem polskiego przekładu. Już niebawem na WoWCenter.pl także cały szereg konkursów związanych z ostatnimi powieściami ze świata Warcrafta!
Któż z nas nie kojarzy Illidana Stormrage’a, znanego fanom polskiego Hearthstone’a jako Burzogniewny? Upadły łowca demonów, obok Thralla i Arthasa, jest najbardziej rozpoznawalną i lubianą postacią uniwersum Warcrafta. Nic więc dziwnego, że Blizzard zdecydował się ożywić swego herosa i ponownie posłać do walki ku uciesze fanów. Czy postąpił właściwie?
Autorem recenzji jest Piotr "Ventas" Budak z Pradawnej Kroniki.
Nowa krew
Napisanie książki o Illidanie, będącej zapowiedzią jego powrotu, zlecono Williamowi Kingowi – szkockiemu pisarzowi fantasy, kojarzonemu do tej pory z serią powieści ze świata Warhammera. Nie znałem wcześniej jego twórczości, więc podchodziłem do lektury neutralnie (nie licząc obawy, że cały WoW:Illidan jest jedynie skokiem na kasę i koncertową grą na sentymencie starszych graczy…), z pewną nadzieją na jakąś zmianę. Z całym szacunkiem dla Christie Golden, doceniam jej wkład w rozwój tego uniwersum, ale ostatnie jej książki za bardzo zalatywały tanimi romansidłami. Wiek? Jakieś skrywane pragnienia? Z miłym zaskoczeniem przyjąłem ten powiew świeżości, tym bardziej, że już po pierwszej stronie powieści widać znaczną różnicę w stylu pisania Williama Kinga. Szkot pisze krótkimi, prostymi zdaniami, wybijając nimi pewien klimatyczny rytm, kojarzący się momentami z marszem wojennym lub kroczeniem skazanego ku zagładzie. Sprawdza się to świetnie w scenach rozważań Illidana, pełnych niepewności i rozbieganych myśli. Gdzieś po połowie książki ta prostota zaczynała mnie chwilowo męczyć, ale i tak za nic nie wymieniłbym jej na opisy skrzących, pełnych miłości spojrzeń Durotana i Draki by Ch.G.
Duży plus należy się Kingowi również za swobodę narracji i różne spojrzenia na świat bohaterów. Świetnym pomysłem był podział części pojedynków na króciutkie podrozdziały, w których walczący zamieniali się rolami, stając się naprzemiennie głównymi bohaterami opisu. Momentami wspominałem z rozczuleniem opisy walk z książek R.A. Salvatore (fani Drizzta Do’Urdena wiedzą o kim mowa) i chociaż Kingowi trochę brakuje do kunsztu jednego z czołowych pisarzy Forgotten Realms, czerpałem z jego opisów sporo radości, tym bardziej, że jest w nich…
Dużo z Arthasa, a nawet więcej!
Nigdy nie rozumiałem fenomenu bestselleru Christie Golden. Arthas: Rise of the Lich King, stał się jedną z ulubionych pozycji na półkach graczy Warcrafta. U nas również, gdy tylko pojawia się zapytanie o polskie wydania książek, wraz z nim internet zalewają prośby o przetłumaczenie Arthasa. Zawsze mnie to dziwiło, bo, o ile uwielbiałem tę postać, a książkę czytało się całkiem przyjemnie, była to jednak w 90% kalka jego przygód z kampanii Przymierza z Warcrafta III. Owszem, pojawiało tam się trochę nowości jak np. dokładny opis jego romansu z Jainą (gdzieżby Christie mogła go pominąć!) oraz wizytowanie obozów internowanych orków. Jednak w zamian poskąpiono nam zdobywania Dalaranu i walki z Sapphironem. Lektura przyjemna, zwłaszcza dla fanów gry, ale czegoś w niej brakowało. Ten niedosyt rekompensuje w pełni Illidan. Pierwsze rozdziały opowiadają historię znaną z Wacrafta III: Reign of Chaos i The Frozen Throne. Przyznaję, że miło było znowu powrócić myślami do dawnych czasów, gdy zagrywałem się w kultową już grę, chociaż zapisane dialogi znałem na pamięć. Jednak wizje z przeszłości pozostały ze mną tylko do końca pierwszej części książki, do momentu aż zaczęło się to, czego zabrakło mi w Arthasie – głównego, nieznanego do tej pory bliżej wątku walki Illidana z Płonącym Legionem.
The Burning Crusade od zaplecza
Wielu z nas ma w pamięci długie godziny spędzone w Outlandach, czyli w polskiej Rubieży. Gdy armie Przymierza i Hordy przekroczyły Mroczny Portal, wyrąbując sobie drogę przez rzesze demonów, nikt nawet nie przypuszczał, że stał się pionkiem w grze, bezmyślnie rzuconym w wir wydarzeń. Gracze powoli zdobywali kolejne przyczółki wojsk Illidana, odnajdując w końcu uwięzioną Maiev i wspólnie z Akamą przynosząc kres despotycznym rządom Pana na Rubieży. Do tej pory myśleliśmy, że Strażniczka Shadowsong została pojmana w czasie odbicia Illidana przez Kaela i Vashj, jednak byliśmy w błędzie. Maiev i część jej wojsk zdołała uciec z zasadzki. Zagubiona w obcym i niegościnnym świecie nie poddała się i rozpoczęła długą wędrówkę w poszukiwaniu sprzymierzeńców na tyle mocnych, żeby dać jej szansę na wymierzenie Zdrajcy sprawiedliwości. Musiała się śpieszyć, gdyż Illidan również nie próżnował, powiększając swe szeregi i szkoląc nowych łowców demonów. Ten wyścig zbrojeń stanowi wspaniałe uzupełnienie historii i został idealnie wkomponowany w historię. Aż dziw, że Blizzard zdecydował się dopiero teraz zapełnić lukę w życiu Illidana powstałą od walki z Arthasem o Tron Mrozu do Płonącej Krucjaty. Na marginesie – osoby, które uważają, że Illidan powinien zginąć w Northrend pod koniec Warcrafta III, śpieszę z wyjaśnieniem, że z nieznanych przyczyn wycięto z gry ostatnie słowa Arthasa, z których dowiadujemy się, że łowca demonów jednak przeżył. Jako dowód prezentuję poniższy film:
Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie.
Wracając jednak do podwładnych Illidana, chociaż proces, jakim poddawano kandydatów na łowców demonów, owiany był tajemnicą, mogliśmy domyślać się, że nie należał do najprzyjemniejszych. Po lekturze dzieła Kinga stwierdzam, że był znacznie potworniejszy, niż się spodziewałem. Ciężko uwierzyć, że ktoś o zdrowych zmysłach chciałby dobrowolnie poddać się tej kaźni. Ci, którzy zdecydowali się na ten los, stracili wszystko, co mieli – rodzinę, dom, przyjaciół. Legion odebrał im wszystko. Pozostała im już tylko zemsta. Chociaż sama przemiana w łowcę demonów wydaje się potworna, historie osób, które się na nią zdecydowały, są jeszcze gorsze. Stwierdzam z pełnym przekonaniem, że to najmroczniejsza z książek, jakie do tej pory wyszły pod szyldem Warcrafta. Elfka nosząca w torbie spalone zwłoki swego dziecka będzie mi się śnić po nocach…
Ziarenko goryczy, ale miodem oblane
Jedyne, co nie podoba mi się w Illidanie, to sugerowanie jego przyszłych losów. Jakoś ciężko mi wyobrazić go sobie jako <tu wstawicie sobie odpowiednie słowo po przeczytaniu książki ;) >, chociaż w planowanym kiedyś opowiadaniu fan fiction sam zastanawiałem się nad podobnym rozwiązaniem. Na szczęście ten mały zgrzyt autor zrekompensował mi niezwykle klimatycznym zakończeniem i brakiem wazeliny w opisie ostatecznej walki Illidana z graczami. Bałem się patetycznej przemowy o największych z najlepszych herosów, co ostatnio spotyka mnie w WoWie na każdym niemal kroku, ale na szczęście King zna umiar i nie wszyscy przeżyli konfrontację ze Zdrajcą. Poza tym, autor, pomimo sugestii, że Illidan stanie kiedyś po naszej stronie, nie próbował go usilnie wybielić. Owszem, głównym celem Stormrage’a jest walka z Płonącym Legionem, ale szykując się do rozprawienia ze znienawidzonym przeciwnikiem nie przebiera w środkach, odrzucając na bok moralność i wszelkie skrupuły. Jeśli ceną za pokonanie Legionu byłoby życie wszystkich istot zamieszkujących Azeroth, Illidan zapewne przyjąłby ofertę bez mrugnięcia okiem. Może i jego metoda byłaby skuteczna, ale na myśl o niej przypomina mi się dawny sposób leczenia trądu za pomocą arszeniku... Cóż, ale może rzeczywiście lepiej zwalczać ogień ogniem?
Miecz zabijaki vs. paradna dragonka
Jeśli miałbym porównać książkę Williama Kinga do płodów Christie Golden, powiedziałbym, że różnią się od siebie tak, jak wysłużony w wielu bitwach miecz doświadczonego wojownika – prosty, toporny, z wieloma szczerbami, ale ostry jak brzytew – oraz paradna szabla ze stroju galowego – błyszcząca, pełna pięknych i zawiłych zdobień, ze złotym chwostem u rękojeści, lecz niewyważona i nienaostrzona. Czy jest ładniejsza i bardziej cieszy oko? Pewnie, że tak, ale zastanówcie się, która z tych dwóch broni lepiej sprawdzi się w świecie Rzemiosła Wojny?
W szkolnej skali 6-stopniowej, dałbym bez wahania Illidanowi mocne 4+, ale po ostatnich książkach, które niezbyt przypadły mi do gustu, z radością witam nowego pisarza i licząc, że zostanie z nami dłużej, w końcowej ocenie World of Warcraft: Illidan otrzymuje pełną 5!
Książkę World of Warcraft: Illidan pióra Williama Kinga znajdziecie już teraz w polskich księgarniach i sklepach internetowych, a w wersji elektronicznej m.in. w Apple iBooks Store i Google Play Store. Możecie przed zakupem zapoznać się z obszernym 42-stronicowym fragmentem polskiego przekładu. Już niebawem na WoWCenter.pl także cały szereg konkursów związanych z ostatnimi powieściami ze świata Warcrafta!
„Duch Mroźnych Wilków nie upadał ani odrobinę…” - recenzja powieści Warcraft: Durotan
Kumbol, | Komentarze : 3
Podchodziłem do tej książki z bardzo mieszanymi uczuciami – zwrot często spotykany we wszelakich recenzjach, ale ciężko pokusić się o oryginalność przy tak skrajnej lekturze, zwłaszcza, jeśli recenzentem jest zapalony (jeśli już nie przepalony…) fan lore Warcrafta.
Zacznijmy może od tego, co trafiło w moje ręce, czy raczej przed oczy, gdyż jako osoba współpracująca przy tłumaczeniu Durotana mogłem zapoznać się z obiema cyfrowymi wersjami tekstu znacznie wcześniej od pozostałych. Zapowiedź książki mogła być dla wielu sporym zaskoczeniem. W końcu wszyscy wyczekiwali Illidana, a tu nagle okazało się, że do księgarń trafi wcześniej jeszcze jedna pozycja ze świata Warcrafta – szczególna, bo odłączona od reszty lore, będąca „niekanonicznym” wprowadzeniem do fabuły filmu, który będziemy mogli zobaczyć na ekranach naszych kin już w czerwcu. Czemu „niekanonicznym”? Zapewne wielu z Was zauważyło sporo nieścisłości w trailerach filmu m.in. latający Dalaran, młot Doomhammer z wygrawerowanym znakiem Mroźnego Wilka (który powinien znaleźć się tam dużo później), założenie Przymierza już w czasie I wojny etc. Nie są to jednak błędy fabularne, gdyż historia opowiedziana w filmie została napisana na nowo na potrzeby kina akcji. Część wątków została pominięta, inna zmieniona. Dlatego zarówno fani pierwszych Warcraftów jak i nieznający Azeroth w ogóle, będą zaskoczeni niektórymi wydarzeniami. Mimo jednak sporego okrojenia historii, ciężko byłoby ująć całą I wojnę w jednym filmie, dlatego też zdecydowano się napisać Durotana. I tu pojawia się mój protest – dlaczego poświęcono go TYLKO orkom? Blizzard przedstawiał film opisujący historię w 50% po stronie orków i w 50% po stronie ludzi, żeby obie frakcje nie czuły się pokrzywdzone. Fajnie? Tak. Sprawiedliwie? Jasne! A tu nagle boom! Książkowe wprowadzenie full-Horde… Przymierze protestuje, a Horda zaciera rączki. Ale czy aby słusznie?
Patrząc na opis z okładki i autorkę zastanowiłem się, czy aby czegoś takiego już nie czytałem. Pytanie było rzecz jasna retoryczne, gdyż historię o początkach Hordy i w dodatku również pióra Christie Golden mogliśmy poznać przy lekturze Rise of the Horde. Po cóż zatem wydawać drugi raz tę samą powieść i to jeszcze tej samej autorki? Odpowiedź znajdziecie powyżej – pomimo wspólnego szyldu Warcrafta, to inne, może niecałkowicie, ale jednak inne uniwersum, a co za tym idzie, również inna opowieść o początkach Hordy. Nie znajdziecie tutaj Velena, Ner’zhula ani Kil’jaedena, który swymi knowaniami powoli przekształcił dumną rasę wojowników w bezwzględne bestie pałające się w dodatku czarną magią. W Durotanie wodzem Hordy tytułuje się od razu Gul’dan, który za wszelką cenę chce pozyskać dla swej armii niewielki klan Mroźnego Wilka żyjący na Grani Mroźnego Ognia. W Rise of the Horde byliśmy świadkami przekształcenia żyjących w izolacji klanów w jedną, wielką Hordę. Żeby uniknąć powtórzeń, oszczędzono nam tego wątku, ofiarując w zamian codzienne życie ludu Durotana na krańcu świata – życie surowe, w którym na każdy kęs pożywienia należało zasłużyć ciężką pracą, a nieraz cena przekraczała realną wartość zdobyczy. Mroźne Wilki jednak nigdy nie narzekały i z dumą znosiły swój los. Może właśnie ta wytrwałość i hart ducha ściągnęły pewnego dnia do nich orka, który nie miał ni ojca ni klanu…
No dobrze, ale w ogóle po co czytać coś, co uchodzi za niekanoniczne? Lektura Durotana wprowadza tylko niepotrzebny zamęt w lore, a tego przecież nikt nie potrzebuje! W sumie racja, ale nie do końca. Ku mojemu zaskoczeniu, znaleźć w nim można wiele rzeczy, które stanowią rozwinięcie i uzupełnienie naszej wersji historii. Obok wiadomości, że Doomhammer był rodowitym Mroźnym Wilkiem, a w Draenorze rosły orzeszki ziemne, sosny inne ziemskie rośliny, które swoją drogą można od razu wrzucić do niszczarki, otrzymujemy sporą dawkę opisów orczych rytuałów, przy których od razu przychodziły mi na myśl opisy z Cieni Hordy. Golden zdecydowanie dobrze się czuje w prymitywnej, bliskiej naturze i opierającej się na honorze orczej kulturze. Te opisy uważam zdecydowanie za najmocniejszy punkt powieści i jeśli miałbym wskazać powód nabycia książki, to byłby właśnie ten… Jeśli oczywiście przywykliście przy Thrallu do biblijnych porównań. W tym przypadku również niedaleko padło jabłko od jabłoni, czy może raczej ścięta jabłoń zwaliła się w pobliże, bo w końcu mowa tu o ojcu, a nie synu… Może się doszukuję, ale czytając o początkach klanu Mroźnych Wilków co rusz przed oczami widziałem Mojżesza schodzącego z góry Synaj z kamiennymi tablicami. Jeśli teraz buchniecie śmiechem pt. dobrze, że nie rozdzielili morza, poczekajcie. Możecie się jeszcze zdziwić. Wszystko jednak całkiem zgrabnie wpisuje się w kulturę orków i z tych fragmentów czerpałem szczerą radość. Na zachętę dodam jeszcze, że nad tymi wszystkimi rytuałami czuwa zapomniana dzisiaj odmiana szamana. Tak, nie tylko druidzi mają więcej niż 3 specjalizacje. O tym jednak musicie poczytać sami. Nie będę Wam psuć zabawy, podobnie jak z odkrywaniem, co naprawdę oznacza imię Garona. A obok tego wszystkiego otrzymujemy również sporą garść informacji o orczym klanie Czerwonych Wędrowców, czyli Redwalkersów, znanym z czasów Warcrafta II, o którym wiedzieliśmy do tej pory tylko tyle, że zawsze byli na „nie”.
Kiedy patrzę hen za siebie, w tamte lata co minęły…
Może i myślicie, że po moich zachwytach nad powyższymi opisami, wzorem Mroźnych Wilków, nie będę narzekać? Znów się pomylicie. Jako jeden z, zapewne nielicznych dzisiaj, szczęśliwców mogę pochwalić się leżącym na półce polskim wydaniem Władcy Klanów. Tam po raz pierwszy mieliśmy styczność z Durotanem i Draką. Choć minęło już 13 lat, wciąż dobrze pamiętam opis tej pary, ich siłę i brutalną, trochę barbarzyńską, miłość. Po cichu liczyłem, że Golden przeniesie mnie w czasy dawnych książek Warcrafta, oszczędzając mi przesłodzonych opisów miłosnych jak w przypadku Jainy i Kalecgosa rodem z Harlequinów. Niestety tym razem to ja byłem w błędzie… Do tej pory Draka była dla mnie wzorem samicy orka – karmiąc swe dziecko nacinała ostrym paznokciem sutek, żeby żywić go również krwią, a w czasie sprzeciwu swego partnera, nie wahała się puścić w ruch pięści, na koniec spluwając Durotanowi prosto w twarz. We wstępie recenzowanej książki autorka jest wdzięczna za możliwość rozwinięcia stworzonej przez siebie postaci, ale wg mnie mogła to sobie darować. Draka wciąż jest silną i pewną siebie kobietą, ale miejsce zwierzęcego magnetyzmu między nią a jej partnerem zajęło ckliwe trzymanie się za rączki (i ciągłe porównywanie ich rozmiarów… Taak, Drako i Durotanie, bo akurat rozmiar dłoni ma tu jakieś znaczenie…) oraz nieśmiałe patrzenie sobie w oczy. Do tego dochodzi ciągłe miłosne tytułowanie (nagle, ot tak) siebie nawzajem „moja żono/mój mężu”, co nijak pasuje mi do orków. Chociaż w polskiej wersji, dzięki moim naleganiom oraz wytrwałości i anielskiej cierpliwości osoby odpowiedzialnej za tłumaczenie, udało się ograniczyć małżeńskie słodkości (jeśli jednak i to Wam będzie przeszkadzać, wiecie chociaż kogo winić). Żeby jednak być sprawiedliwym, napiszę, że Golden nie zepsuła całkowicie swej postaci, a w jednej scenie wywołała u mnie szczery uśmiech.
Po lekturze Durotana mogę śmiało stwierdzić, że książka, choć ma swoje wady, nie została napisana na siłę na potrzeby filmu. Brakuje jej sporo do Władcy Klanów, ale też nie ustępuje Wichrom Wojny, a może i dzięki niektórym opisom trochę je przewyższa. Wyczuwam jednak zmęczenie Christie Golden, która obecnie czułaby się lepiej w trochę innych klimatach. Zdecydowanie Blizzard powinien uderzyć do niej, gdyby planował powieść na motywach eventu Love is in the Air. Dlatego też niezmiernie się cieszę, że napisanie Illidana powierzono komuś innemu. Czy słusznie? Wkrótce się przekonamy. Co do Durotana w szkolnej skali, dałbym mu 4-/6, ale jeśli ktoś nie jest zapalonym loremaniakiem, to może śmiało zamienić w ocenie minus na plus.
Książkę Warcraft: Durotan pióra Christie Golden znajdziecie już teraz w polskich księgarniach i sklepach internetowych, a w wersji elektronicznej m.in. w Apple iBooks Store i Google Play Store. Możecie wcześniej zapoznać się z obszernym 40-stronicowym fragmentem polskiego przekładu.
Autorem recenzji jest Piotr "Ventas" Budak z Pradawnej Kroniki.
Z czym to się je…
Zacznijmy może od tego, co trafiło w moje ręce, czy raczej przed oczy, gdyż jako osoba współpracująca przy tłumaczeniu Durotana mogłem zapoznać się z obiema cyfrowymi wersjami tekstu znacznie wcześniej od pozostałych. Zapowiedź książki mogła być dla wielu sporym zaskoczeniem. W końcu wszyscy wyczekiwali Illidana, a tu nagle okazało się, że do księgarń trafi wcześniej jeszcze jedna pozycja ze świata Warcrafta – szczególna, bo odłączona od reszty lore, będąca „niekanonicznym” wprowadzeniem do fabuły filmu, który będziemy mogli zobaczyć na ekranach naszych kin już w czerwcu. Czemu „niekanonicznym”? Zapewne wielu z Was zauważyło sporo nieścisłości w trailerach filmu m.in. latający Dalaran, młot Doomhammer z wygrawerowanym znakiem Mroźnego Wilka (który powinien znaleźć się tam dużo później), założenie Przymierza już w czasie I wojny etc. Nie są to jednak błędy fabularne, gdyż historia opowiedziana w filmie została napisana na nowo na potrzeby kina akcji. Część wątków została pominięta, inna zmieniona. Dlatego zarówno fani pierwszych Warcraftów jak i nieznający Azeroth w ogóle, będą zaskoczeni niektórymi wydarzeniami. Mimo jednak sporego okrojenia historii, ciężko byłoby ująć całą I wojnę w jednym filmie, dlatego też zdecydowano się napisać Durotana. I tu pojawia się mój protest – dlaczego poświęcono go TYLKO orkom? Blizzard przedstawiał film opisujący historię w 50% po stronie orków i w 50% po stronie ludzi, żeby obie frakcje nie czuły się pokrzywdzone. Fajnie? Tak. Sprawiedliwie? Jasne! A tu nagle boom! Książkowe wprowadzenie full-Horde… Przymierze protestuje, a Horda zaciera rączki. Ale czy aby słusznie?
„Mroźny Wilk nie narzeka.”
Patrząc na opis z okładki i autorkę zastanowiłem się, czy aby czegoś takiego już nie czytałem. Pytanie było rzecz jasna retoryczne, gdyż historię o początkach Hordy i w dodatku również pióra Christie Golden mogliśmy poznać przy lekturze Rise of the Horde. Po cóż zatem wydawać drugi raz tę samą powieść i to jeszcze tej samej autorki? Odpowiedź znajdziecie powyżej – pomimo wspólnego szyldu Warcrafta, to inne, może niecałkowicie, ale jednak inne uniwersum, a co za tym idzie, również inna opowieść o początkach Hordy. Nie znajdziecie tutaj Velena, Ner’zhula ani Kil’jaedena, który swymi knowaniami powoli przekształcił dumną rasę wojowników w bezwzględne bestie pałające się w dodatku czarną magią. W Durotanie wodzem Hordy tytułuje się od razu Gul’dan, który za wszelką cenę chce pozyskać dla swej armii niewielki klan Mroźnego Wilka żyjący na Grani Mroźnego Ognia. W Rise of the Horde byliśmy świadkami przekształcenia żyjących w izolacji klanów w jedną, wielką Hordę. Żeby uniknąć powtórzeń, oszczędzono nam tego wątku, ofiarując w zamian codzienne życie ludu Durotana na krańcu świata – życie surowe, w którym na każdy kęs pożywienia należało zasłużyć ciężką pracą, a nieraz cena przekraczała realną wartość zdobyczy. Mroźne Wilki jednak nigdy nie narzekały i z dumą znosiły swój los. Może właśnie ta wytrwałość i hart ducha ściągnęły pewnego dnia do nich orka, który nie miał ni ojca ni klanu…
Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr
No dobrze, ale w ogóle po co czytać coś, co uchodzi za niekanoniczne? Lektura Durotana wprowadza tylko niepotrzebny zamęt w lore, a tego przecież nikt nie potrzebuje! W sumie racja, ale nie do końca. Ku mojemu zaskoczeniu, znaleźć w nim można wiele rzeczy, które stanowią rozwinięcie i uzupełnienie naszej wersji historii. Obok wiadomości, że Doomhammer był rodowitym Mroźnym Wilkiem, a w Draenorze rosły orzeszki ziemne, sosny inne ziemskie rośliny, które swoją drogą można od razu wrzucić do niszczarki, otrzymujemy sporą dawkę opisów orczych rytuałów, przy których od razu przychodziły mi na myśl opisy z Cieni Hordy. Golden zdecydowanie dobrze się czuje w prymitywnej, bliskiej naturze i opierającej się na honorze orczej kulturze. Te opisy uważam zdecydowanie za najmocniejszy punkt powieści i jeśli miałbym wskazać powód nabycia książki, to byłby właśnie ten… Jeśli oczywiście przywykliście przy Thrallu do biblijnych porównań. W tym przypadku również niedaleko padło jabłko od jabłoni, czy może raczej ścięta jabłoń zwaliła się w pobliże, bo w końcu mowa tu o ojcu, a nie synu… Może się doszukuję, ale czytając o początkach klanu Mroźnych Wilków co rusz przed oczami widziałem Mojżesza schodzącego z góry Synaj z kamiennymi tablicami. Jeśli teraz buchniecie śmiechem pt. dobrze, że nie rozdzielili morza, poczekajcie. Możecie się jeszcze zdziwić. Wszystko jednak całkiem zgrabnie wpisuje się w kulturę orków i z tych fragmentów czerpałem szczerą radość. Na zachętę dodam jeszcze, że nad tymi wszystkimi rytuałami czuwa zapomniana dzisiaj odmiana szamana. Tak, nie tylko druidzi mają więcej niż 3 specjalizacje. O tym jednak musicie poczytać sami. Nie będę Wam psuć zabawy, podobnie jak z odkrywaniem, co naprawdę oznacza imię Garona. A obok tego wszystkiego otrzymujemy również sporą garść informacji o orczym klanie Czerwonych Wędrowców, czyli Redwalkersów, znanym z czasów Warcrafta II, o którym wiedzieliśmy do tej pory tylko tyle, że zawsze byli na „nie”.
Kiedy patrzę hen za siebie, w tamte lata co minęły…
Może i myślicie, że po moich zachwytach nad powyższymi opisami, wzorem Mroźnych Wilków, nie będę narzekać? Znów się pomylicie. Jako jeden z, zapewne nielicznych dzisiaj, szczęśliwców mogę pochwalić się leżącym na półce polskim wydaniem Władcy Klanów. Tam po raz pierwszy mieliśmy styczność z Durotanem i Draką. Choć minęło już 13 lat, wciąż dobrze pamiętam opis tej pary, ich siłę i brutalną, trochę barbarzyńską, miłość. Po cichu liczyłem, że Golden przeniesie mnie w czasy dawnych książek Warcrafta, oszczędzając mi przesłodzonych opisów miłosnych jak w przypadku Jainy i Kalecgosa rodem z Harlequinów. Niestety tym razem to ja byłem w błędzie… Do tej pory Draka była dla mnie wzorem samicy orka – karmiąc swe dziecko nacinała ostrym paznokciem sutek, żeby żywić go również krwią, a w czasie sprzeciwu swego partnera, nie wahała się puścić w ruch pięści, na koniec spluwając Durotanowi prosto w twarz. We wstępie recenzowanej książki autorka jest wdzięczna za możliwość rozwinięcia stworzonej przez siebie postaci, ale wg mnie mogła to sobie darować. Draka wciąż jest silną i pewną siebie kobietą, ale miejsce zwierzęcego magnetyzmu między nią a jej partnerem zajęło ckliwe trzymanie się za rączki (i ciągłe porównywanie ich rozmiarów… Taak, Drako i Durotanie, bo akurat rozmiar dłoni ma tu jakieś znaczenie…) oraz nieśmiałe patrzenie sobie w oczy. Do tego dochodzi ciągłe miłosne tytułowanie (nagle, ot tak) siebie nawzajem „moja żono/mój mężu”, co nijak pasuje mi do orków. Chociaż w polskiej wersji, dzięki moim naleganiom oraz wytrwałości i anielskiej cierpliwości osoby odpowiedzialnej za tłumaczenie, udało się ograniczyć małżeńskie słodkości (jeśli jednak i to Wam będzie przeszkadzać, wiecie chociaż kogo winić). Żeby jednak być sprawiedliwym, napiszę, że Golden nie zepsuła całkowicie swej postaci, a w jednej scenie wywołała u mnie szczery uśmiech.
„Duch Mroźnych Wilków nie upadał ani odrobinę…”
Po lekturze Durotana mogę śmiało stwierdzić, że książka, choć ma swoje wady, nie została napisana na siłę na potrzeby filmu. Brakuje jej sporo do Władcy Klanów, ale też nie ustępuje Wichrom Wojny, a może i dzięki niektórym opisom trochę je przewyższa. Wyczuwam jednak zmęczenie Christie Golden, która obecnie czułaby się lepiej w trochę innych klimatach. Zdecydowanie Blizzard powinien uderzyć do niej, gdyby planował powieść na motywach eventu Love is in the Air. Dlatego też niezmiernie się cieszę, że napisanie Illidana powierzono komuś innemu. Czy słusznie? Wkrótce się przekonamy. Co do Durotana w szkolnej skali, dałbym mu 4-/6, ale jeśli ktoś nie jest zapalonym loremaniakiem, to może śmiało zamienić w ocenie minus na plus.
Książkę Warcraft: Durotan pióra Christie Golden znajdziecie już teraz w polskich księgarniach i sklepach internetowych, a w wersji elektronicznej m.in. w Apple iBooks Store i Google Play Store. Możecie wcześniej zapoznać się z obszernym 40-stronicowym fragmentem polskiego przekładu.