Lubi konie. Arthas: Przebudzenie Króla Lisza - recenzja
Autorką recenzji jest Karolina "Kojt" Kajetanowicz.
„Arthas: Przebudzenie Króla Lisza” to trzecia już powieść z wypuszczonej przez Insignis serii Blizzard Legends. Książka miała swoją premierę w 2009 roku, ale dopiero teraz polscy fani doczekali się oficjalnego wydania w naszym języku. Nie muszę chyba mówić z jakim wytęsknieniem czekaliśmy na przekład pozycji opisującej losy jednego z najpopularniejszych bohaterów uniwersum. Przyznaję, że nigdy nie czytałam „Arthasa” w oryginale, zatem jeśli liczycie na uwagi dotyczące zgodności (lub jej braku) z angielską wersją, muszę Was rozczarować. Mogłam natomiast spojrzeć na tę pozycję świeżym okiem i postaram się odnieść zarówno do polskiego wydania, jak i samej powieści. Po lekturze poprzedniej książki z serii – świetnie napisanych „Narodzin Hordy”, moje oczekiwania wobec „Arthasa” wzrosły z poziomu „kolejna książka do podróży” do „och, będą ciarki”. Zabrałam się więc za opowieść o powolnym upadku księcia Lordaeronu się z cieknącą ślinką.
Książka opisuje losy Arthasa Menethila od wczesnego dzieciństwa po moment zjednoczenia z Ner’zhulem na Mroźnym Tronie. Dowiemy się z niej m.in. co zwróciło szlachetnego adepta zakonu Srebrnej Dłoni przeciw poddanym, których przysięgał chronić. Spotkamy ponadto całą plejadę gwiazd naszego ulubionego uniwersum: Muradina, Thralla, Antonidasa, Kael’thasa, jeszcze żywych Sylvanę i Kel’Thuzada, jeszcze niewinną Jainę i jeszcze nierogatego Illidana. Powieść najeżona jest wątkami i postaciami, ale ani przez moment nie czułam się zagubiona czy przytłoczona ich liczbą. Autorka bardzo zgrabnie lawiruje między historiami opisywanymi z punktu widzenia różnych bohaterów, koncentrując je wokół głównej osi – walki Arthasa z Plagą (a później WRAZ z Plagą). Dodatkowy porządek wprowadza podział książki na trzy części – każda koncentruje się na innym etapie drogi Arthasa do szaleństwa. Części podzielone są na rozdziały, a wszystko to spina klamra prologu i epilogu, rozgrywających się bezpośrednio przed przebudzeniem Króla Lisza z intro Wrath of the Lich King.
Niestety, ceną za upchnięcie tak wielu wydarzeń w niezbyt obszernej książce jest niekiedy zawrotne tempo akcji. Młodość Arthasa mijała tak szybko, że ciężko mi było poczuć wagę wydarzeń, które go ukształtowały, co pokutowało to do ostatniej strony. Ale o tym później.
Mniej-więcej połowa książki wiernie opisuje wydarzenia z gier Warcraft III i Warcraft III: The Frozen Throne, wzbogacając je o liczne smaczki i nawiązania do innych wątków historii Azeroth. Każdy kto grał w wyżej wymienione tytuły, na pewno poczuje przyjemne ukłucie nostalgii. Miłym gestem są też odniesienia do elementów rozgrywki w World of Warcraft, np. sposobu, w jaki zmarli widzą świat (tak, jest on pozbawiony barw).
Najbardziej wciągały mnie wszelkie sensualne opisy, zwłaszcza te dotyczące Plagi. Golden nie szczędziła atramentu na sprawienie, by smród gnijących zwłok wyziewał z kartek. I bardzo dobrze, Plaga, która jest dziś dla nas chlebem powszednim, w „Arthasie” pozostaje przerażająca, wynaturzona i obrzydliwa. O dziwo nieźle wypadł też element, który w literaturze zawsze śmiertelnie mnie nudzi, a mianowicie sceny walki. Tutaj są dynamiczne, czytelne i odpowiednio plastyczne. I nie za długie, na szczęście.
Pomimo nostalgicznego waloru, adaptacja Warcraftów ma niestety sporo wad. Gdybym dała mojej babci do jednej ręki „Arthasa” a do drugiej highlighter i poprosiła o zaznaczenie fragmentów kampanii, znalazłaby je w 5 minut (o ile w ogóle zrozumiałaby o co ją proszę). Niektóre sytuacje żywcem wzięte z rozgrywki wypadają tak absurdalnie, że musiałam bardzo mocno bić się otwartą dłonią w twarz. Fabuła RTSów po prostu nigdy nie będzie wyglądać dobrze, jeśli przenosimy ją jeden do jednego na papier. Moim zdaniem Christie Golden i tak nieźle poradziła sobie z tym trudnym zadaniem.
Tym, co najbardziej drażniło mnie w książce był sam Arthas. Postać nieznośnie płytka, zwłaszcza, że tak dramatyczna historia prosi się o skonstruowanie skomplikowanego i wiarygodnego bohatera. Miałam nadzieję, że z powieść tylko pogłębi moje wyobrażenie o złotowłosym księciu, tymczasem z książki wyłonił mi się mniej-więcej taki obraz:
Częściowo jest to wina wspomnianego wyżej tempa akcji. Nie potrafię uwierzyć w głęboką więź łączącą Arthasa z jego rumakiem, jeśli ich relacja rozwija się na przestrzeni zaledwie kilku stron (obejmujących okres paru lat!). Nieco lepiej budowana jest relacja Arthasa z Jainą, ale wątek miłosny budowany jest tak mdło i naiwnie, że Jaina po prostu musiała wyjść z tych nudów z traumą, która męczy ją po dziś dzień. Miałam też wrażenie, że na przestrzeni książki bohater więcej uwagi i uczuć poświęca rumakowi niż czarodziejce.
Dobrze, tutaj kończę moje żale nad powieścią sprzed ośmiu lat. Mimo powyższych uwag, czytało mi się ją lekko i całkiem przyjemnie. Insignis postarało się, żeby książka zyskała estetyczną i porządną oprawę. Tak jak cała seria Blizzard Legends, opatrzona jest elegancką matową okładką z połyskliwymi tłoczeniami, która prezentuje się wspaniale z ciemną grafiką frontową (introligatorscy fetyszyści będą mieli co głaskać). Ta pozycja po prostu musi się znaleźć na półce każdego blizzardowego kolekcjonera.
Dobre tłumaczenie autorstwa pani Dominiki Repeczko wnosi do powieści dodatkową wartość. Stylizowane dialogi i pojawiające się często dawne słownictwo świetnie budują klimat. Jeśli chodzi o najbardziej drażliwą kwestię, czyli tłumaczenia nazw własnych to… Cóż, nic nie możemy poradzić na tak przeprowadzoną lokalizację, dlatego wszystkim niezadowolonym polecam ją po prostu zaakceptować (co sama zrobiłam po długim okresie negacji). Z resztą, przez ostatnie lata przyzwyczaiłam się już do Cierniodławów, Wichrogrodu i Srebrnej Luny na tyle, że nie wyobrażam sobie oryginalnych nazw tak dobrze wtopionych w tłumaczenie. Niestety do książki wdarło się kilka błędów i literówek, ale są one praktycznie niezauważalne.
Mam nadzieję, że mimo całego mojego narzekania sięgniecie po tę pozycję. Proszę, weźcie pod uwagę, że ja uwielbiam powieści-ślimaki, w których parzenie herbaty trwa przez 5 rozdziałów. Jeśli lubicie szybką akcję, jeśli po książki sięgacie szukając przyjemnej, lekkiej lektury, to na pewno „Arthas: Przebudzenie Króla Lisza” da Wam dużo radości. Zanurkujcie w ten ważny kawałek współczesnej historii Azeroth, nareszcie po polsku!
„Arthas: Przebudzenie Króla Lisza” to trzecia już powieść z wypuszczonej przez Insignis serii Blizzard Legends. Książka miała swoją premierę w 2009 roku, ale dopiero teraz polscy fani doczekali się oficjalnego wydania w naszym języku. Nie muszę chyba mówić z jakim wytęsknieniem czekaliśmy na przekład pozycji opisującej losy jednego z najpopularniejszych bohaterów uniwersum. Przyznaję, że nigdy nie czytałam „Arthasa” w oryginale, zatem jeśli liczycie na uwagi dotyczące zgodności (lub jej braku) z angielską wersją, muszę Was rozczarować. Mogłam natomiast spojrzeć na tę pozycję świeżym okiem i postaram się odnieść zarówno do polskiego wydania, jak i samej powieści. Po lekturze poprzedniej książki z serii – świetnie napisanych „Narodzin Hordy”, moje oczekiwania wobec „Arthasa” wzrosły z poziomu „kolejna książka do podróży” do „och, będą ciarki”. Zabrałam się więc za opowieść o powolnym upadku księcia Lordaeronu się z cieknącą ślinką.
Książka opisuje losy Arthasa Menethila od wczesnego dzieciństwa po moment zjednoczenia z Ner’zhulem na Mroźnym Tronie. Dowiemy się z niej m.in. co zwróciło szlachetnego adepta zakonu Srebrnej Dłoni przeciw poddanym, których przysięgał chronić. Spotkamy ponadto całą plejadę gwiazd naszego ulubionego uniwersum: Muradina, Thralla, Antonidasa, Kael’thasa, jeszcze żywych Sylvanę i Kel’Thuzada, jeszcze niewinną Jainę i jeszcze nierogatego Illidana. Powieść najeżona jest wątkami i postaciami, ale ani przez moment nie czułam się zagubiona czy przytłoczona ich liczbą. Autorka bardzo zgrabnie lawiruje między historiami opisywanymi z punktu widzenia różnych bohaterów, koncentrując je wokół głównej osi – walki Arthasa z Plagą (a później WRAZ z Plagą). Dodatkowy porządek wprowadza podział książki na trzy części – każda koncentruje się na innym etapie drogi Arthasa do szaleństwa. Części podzielone są na rozdziały, a wszystko to spina klamra prologu i epilogu, rozgrywających się bezpośrednio przed przebudzeniem Króla Lisza z intro Wrath of the Lich King.
Niestety, ceną za upchnięcie tak wielu wydarzeń w niezbyt obszernej książce jest niekiedy zawrotne tempo akcji. Młodość Arthasa mijała tak szybko, że ciężko mi było poczuć wagę wydarzeń, które go ukształtowały, co pokutowało to do ostatniej strony. Ale o tym później.
Mniej-więcej połowa książki wiernie opisuje wydarzenia z gier Warcraft III i Warcraft III: The Frozen Throne, wzbogacając je o liczne smaczki i nawiązania do innych wątków historii Azeroth. Każdy kto grał w wyżej wymienione tytuły, na pewno poczuje przyjemne ukłucie nostalgii. Miłym gestem są też odniesienia do elementów rozgrywki w World of Warcraft, np. sposobu, w jaki zmarli widzą świat (tak, jest on pozbawiony barw).
Najbardziej wciągały mnie wszelkie sensualne opisy, zwłaszcza te dotyczące Plagi. Golden nie szczędziła atramentu na sprawienie, by smród gnijących zwłok wyziewał z kartek. I bardzo dobrze, Plaga, która jest dziś dla nas chlebem powszednim, w „Arthasie” pozostaje przerażająca, wynaturzona i obrzydliwa. O dziwo nieźle wypadł też element, który w literaturze zawsze śmiertelnie mnie nudzi, a mianowicie sceny walki. Tutaj są dynamiczne, czytelne i odpowiednio plastyczne. I nie za długie, na szczęście.
Pomimo nostalgicznego waloru, adaptacja Warcraftów ma niestety sporo wad. Gdybym dała mojej babci do jednej ręki „Arthasa” a do drugiej highlighter i poprosiła o zaznaczenie fragmentów kampanii, znalazłaby je w 5 minut (o ile w ogóle zrozumiałaby o co ją proszę). Niektóre sytuacje żywcem wzięte z rozgrywki wypadają tak absurdalnie, że musiałam bardzo mocno bić się otwartą dłonią w twarz. Fabuła RTSów po prostu nigdy nie będzie wyglądać dobrze, jeśli przenosimy ją jeden do jednego na papier. Moim zdaniem Christie Golden i tak nieźle poradziła sobie z tym trudnym zadaniem.
Tym, co najbardziej drażniło mnie w książce był sam Arthas. Postać nieznośnie płytka, zwłaszcza, że tak dramatyczna historia prosi się o skonstruowanie skomplikowanego i wiarygodnego bohatera. Miałam nadzieję, że z powieść tylko pogłębi moje wyobrażenie o złotowłosym księciu, tymczasem z książki wyłonił mi się mniej-więcej taki obraz:
- Lubi konie.
- Myśli głównie młotem/mieczem.
- Podejmuje mnóstwo złych decyzji i sam nie wie dlaczego.
Częściowo jest to wina wspomnianego wyżej tempa akcji. Nie potrafię uwierzyć w głęboką więź łączącą Arthasa z jego rumakiem, jeśli ich relacja rozwija się na przestrzeni zaledwie kilku stron (obejmujących okres paru lat!). Nieco lepiej budowana jest relacja Arthasa z Jainą, ale wątek miłosny budowany jest tak mdło i naiwnie, że Jaina po prostu musiała wyjść z tych nudów z traumą, która męczy ją po dziś dzień. Miałam też wrażenie, że na przestrzeni książki bohater więcej uwagi i uczuć poświęca rumakowi niż czarodziejce.
Dobrze, tutaj kończę moje żale nad powieścią sprzed ośmiu lat. Mimo powyższych uwag, czytało mi się ją lekko i całkiem przyjemnie. Insignis postarało się, żeby książka zyskała estetyczną i porządną oprawę. Tak jak cała seria Blizzard Legends, opatrzona jest elegancką matową okładką z połyskliwymi tłoczeniami, która prezentuje się wspaniale z ciemną grafiką frontową (introligatorscy fetyszyści będą mieli co głaskać). Ta pozycja po prostu musi się znaleźć na półce każdego blizzardowego kolekcjonera.
Dobre tłumaczenie autorstwa pani Dominiki Repeczko wnosi do powieści dodatkową wartość. Stylizowane dialogi i pojawiające się często dawne słownictwo świetnie budują klimat. Jeśli chodzi o najbardziej drażliwą kwestię, czyli tłumaczenia nazw własnych to… Cóż, nic nie możemy poradzić na tak przeprowadzoną lokalizację, dlatego wszystkim niezadowolonym polecam ją po prostu zaakceptować (co sama zrobiłam po długim okresie negacji). Z resztą, przez ostatnie lata przyzwyczaiłam się już do Cierniodławów, Wichrogrodu i Srebrnej Luny na tyle, że nie wyobrażam sobie oryginalnych nazw tak dobrze wtopionych w tłumaczenie. Niestety do książki wdarło się kilka błędów i literówek, ale są one praktycznie niezauważalne.
Mam nadzieję, że mimo całego mojego narzekania sięgniecie po tę pozycję. Proszę, weźcie pod uwagę, że ja uwielbiam powieści-ślimaki, w których parzenie herbaty trwa przez 5 rozdziałów. Jeśli lubicie szybką akcję, jeśli po książki sięgacie szukając przyjemnej, lekkiej lektury, to na pewno „Arthas: Przebudzenie Króla Lisza” da Wam dużo radości. Zanurkujcie w ten ważny kawałek współczesnej historii Azeroth, nareszcie po polsku!
Komentarze:
Wczytywanie komentarzy...
Musisz się zalogować, aby dodać komentarz