Mists of Pandaria: Dziennik podróży Li Li - część XI
Barondo, | Komentarze : 0Cytat z: Blizzard (źródło)
Wpis Jedenasty: Ponure Pustkowia
Mój pierwszy raz, gdy się bałam, a raczej byłam naprawdę przerażona, nastąpił na Wędrującej Wyspie. Byłam jeszcze maluchem i wybrałam się do Wspaniałej Biblioteki, aby przeczytać Księgę Żółwia. Po kilku stronach rozlałam atrament na pergamin. Próbowałam zetrzeć plamy, ale to tylko pogorszyło sprawę. Spanikowana, wcisnęłam książkę w zakurzony kąt biblioteki i miałam nadzieję, że to się nigdy nie wyda.
Przez następne trzy dni przeżywałam horror, pewna, że zostanę przyłapana. Ledwo mogłam jeść i spać. Prawie nie opuszczałam pokoju. Zawładnął mną strach, podobnie jak robiły to złe leśne duszki ze strasznych opowieści Babci Mei. Pod koniec trzeciego dnia opiekunowie biblioteki odkryli co zrobiłam. (Na szczęście książka była tylko podręczną kopią.) W ramach kary mój tatko kazał mi przepisać "Pieśń Liu Langa" kilka tysięcy razy, jednak to mnie jakoś nie ruszyło. Najgorsze były te trzy okropne dni.
Nigdy więcej tak się nie bałam... dopóki nie postawiłam nogi w Ponurych Pustkowiach, ojczyźnie mantydów. Wyprawiłam się w głąb regionu, dalej od Kręgosłupa Węża niż mi się to podobało. Wielki wąwóz oddzielał Stepy Townlong od Ponurych Pustkowi. Udałam się na zachód, wzdłuż przepaści, aż natrafiłam na naturalny most - wielki pusty pień drzewa - którego mogłam użyć do przeprawy na drugą stronę.
Sha Strachu przemienił pustkowia w dziwaczne odbicie Townlong. Teren był ten sam - trawiaste wzgórza, kamienie, strzeliste drzewa kypari - ale wszystko wydawało się dziwne i nienaturalne. Masa ciemnych chmur kręciła się w wielkim, gniewnym wirze nad głową. Z nieba biło złowieszcze światło. Plamy białej i czarnej energii sha bomblowały wszędzie dookoła na ziemi. Przypominały mi kleksy tuszu na Księdze Żółwia. Tak naprawdę, z każdym oddechem lub krokiem, który robiłam, ciarki przechodziły mi po plecach i miałam wrażenie, jakbym przeżywała tamte trzy straszne dni na nowo.
Chciałam uciekać. I zrobiłabym tak, gdyby nie myśl o Wujku Chenie. Musiałam odnaleźć Piwogródek Zachodzącego Słońca.
Im bardziej skupiałam swoją uwagę na tym miejscu, tym bardziej się uspokajałam. Ciągle powtarzałam w myślach imię, gdy zmierzałam ku podstawie drzewa kypari (nazywanego Kor'vess, jak później się dowiedziałam). Odkryte korzenie były tak wielkie, że przebiegały nade mną jak masywne łuki sklepienne. Cząsteczki błyskotliwego bursztynu sypały z gałęzi, unosząc się w powietrzu jak leniwe ogniki. Tu i tam widziałam sklepione odrzwia i okna o strukturze plastra miodu wbudowane w pień kypari. Było coś insekto-podobnego w tej architekturze i dotarło do mnie, że to mantydy musiały stworzyć te struktury. Robale żyły wewnątrz drzew!
Na całe szczęście w pobliżu nie widziałam żadnych mantydów - a przynajmniej żadnych żywych. Truchła robali leżały wszędzie, tak jakby miała tu miejsce jakaś bitwa. Mimo to byłam ostrożna i trzymałam się cieni rzucanych przez korzenie kypari, szukając wskazówek, które podpowiedziałby mi właściwy kierunek marszu ku piwogródkowi.
Pierwszy przełom nastąpił, gdy znalazłam resztki drewnianej beczułki. Z całą pewnością była pandareńska. Krople jasnego bursztynu otaczały szczątki. Wtedy do mnie trafiło: czy pandareni, którzy żyli na Ponurych Pustkowiach poszukiwali soków kypari? Miało to sens. Mantydy używały tego płynnego bursztynu do wszelakich robótek, od wytwarzania broni poczynając, na budowie domostw kończąc. Słyszałam nawet, że ta lepka rzecz miała właściwości lecznicze. Innymi słowy, stanowiłoby to idealny składnik dla rzadkiego ale.
Wypatrzenie piwogródka przy następnym drzewie kypari w pobliżu Kor'vess zajęło mi dobrą część godziny. Pandaren w lekkim pancerzu kręcił się po surowej osadzie. Para buchała z kociołków wypełnionych gotującym się jęczmieniem i chmielem. Krople soku skapywały z drzewa prosto do czekających beczek. Mimo wszystko, miejsce to wydawało się przytulne, nawet jeżeli było trochę nieprzyjazne.
Po wkroczeniu do piwogródka usłyszałam znajomy głos.
"… Shado-pan widzieli ją po raz ostatni udającą się w kierunku Ponurych Pustkowi," mówił Wujek Chen. Zauważyłam go w pobliżu drugiego krańca osady, stojącego w towarzystwie trzech innych pandarenów.
"Na co w takim razie czekamy?" ktoś odpowiedział. Była to starsza kobieta, z włosami ułożonymi w dwie kitki. Kopnęła grubego pandarena, który pochrapywał na ziemi. "Wstawaj, Duży Danie! Nie możemy pozwolić na utratę kolejnego Stormstouta."
"Czy ktoś mnie szuka?" wtrąciłam się.
Wszystkie głowy obróciły się jednocześnie. Zaskoczenie na twarzy Wujka Chena było bezcenne.
"Li Li!" chwycił mnie i mocno przytulił. Jak ręką odjął, cały mój strach rozpłynął się w powietrzu. Zaczęłam przepraszać za opuszczenie browaru bez zapytania, ale Wujek Chen mnie powstrzymał.
"Jak mógłbym się na ciebie złościć za to, że udałaś się na odkrywczą wyprawę?" powiedział. "Właśnie to robiłem przez całe życie. Cieszę się po prostu, że jesteś bezpieczna."
Wujek Chen wyjaśnił mi, dlaczego nie spotkał się ze mną na Kręgosłupie Węża. Mantydy atakowały miejsca wzdłuż całego wielkiego muru, blokując mu przejście. Kiedy robale zostały pokonane, odnalazł mnicha Shado-pan, Mina, który powiedział mu, co się ze mną stało. Wujek dopiero co powrócił do piwogródka i był już w trakcie organizowania grupy poszukiwawczej.
Grupy poszukiwawczej pełnej Stormstoutów! Nosili oni imiona Han, Mama i Duży Dan.
"Samotnie przeszłaś przez Townlong i Ponure Pustkowia?" zapytał mnie Han.
"Oczywiście, że tak zrobiła!" Mama uszczypnęła mnie w brodę. "W końcu jest ze Stormstoutów, czyż nie?"
Duży Dan prychnął, usiadł i przetarł oczy. Od razu było dla mnie jasne, że tego typu reakcja jest u niego rzadka. Przypatrywał mi się w ciszy, aby w końcu powiedzieć, "Ona... ona wygląda dokładnie jak Evie."
Mama, Wujek Chen i Han pokiwali i nachylili się ku mnie. Kiedy zapytałam, kim była ta Evie, wyprowadzili mnie z piwogródka, w dół do przepaści oddzielającej Ponure Pustkowia. Na brzegu urwiska stał kamienny pomnik. Był dedykowany Evie.
Evie Stormstout.
Zginęła podczas łowów na Ponurych Pustkowiach, zabita przez sha lub mantydy (lub też kombinację obydwu). Wujek Chen był tym, który ją odnalazł. Nigdy jej nie spotkałam ale tęskniłam za nią. Skoro Duży Dan powiedział, że wyglądałam jak Evie, czy oznaczało to, że miałyśmy również takie same usposobienie? Czy mogłybyśmy zostać dobrymi przyjaciółkami lub nawet czymś w rodzaju sióstr?
Sha i mantydy zniweczyły szansę na znalezienie odpowiedzi na którekolwiek z tych pytań. Byłam zła, nie tylko z powodu Evie, ale ze względu na wszystko to, co widziałam w czasie moich podróży przez Pandarię. W ten lub inny sposób sha siały zamęt na całym kontynencie. Ile jeszcze niewinnych osób zginie tak, jak moja kuzynka?
"Zabieram cię z powrotem do Doliny Czterech Wichrów," Powiedział Wujek Chen. "Powinnaś tam pozostać dopóki nie zostanie rozwiązana sprawa sha i mantydów. Niebezpiecznie jest podróżować przez takie pustkowia."
"Nie," odpowiedziałam. Podróżowanie i odkrywanie to ostatnie z rzeczy, jakie przychodziły mi do głowy. "Jest czas, aby odkrywać, i jest czas, by stanąć do walki i stawić opór. Napisałeś tak do mnie w jednym z listów. Tak więc podążam za twoją wskazówką. Chcę zostać i pomóc."
Bałam się, że Wujek Chen mi odmówi i wyśle mimo wszystko z powrotem do doliny, ale po kilku chwilach pojawił się uśmiech w kącikach jego pyzatej twarzy. "Hmpf. Rzekłaś niczym prawdziwy podróżnik."
Udaliśmy się więc z powrotem do piwogródka. Poczynić trzeba było wiele planów. Może nie będę walczyć przeciwko sha i mantydom w pierwszych szeregach ale zrobię wszystko co w mojej mocy, aby pomóc, nawet jeśli będzie to oznaczało przycinanie bandaży lub gotowanie posiłków. Upewnię się, że śmierć Evie nie pójdzie na marne... że Buwei i Mały Fu będą mogli wrócić do swojego rodzinnego domu i rozpocząć życie na nowo... i że każda inna osoba, którą spotkałam w czasie swoich podróży, będzie mogła żyć wolna od wpływu sha.
Upewnię się, że gdy to wszystko się skończy, wciąż istnieć będzie Pandaria czekająca na zwiedzenie.
-Li Li Stormstout
Mists of Pandaria: Dziennik podróży Li Li - część X
Barondo, | Komentarze : 0Cytat z: Blizzard (źródło)
Wpis Dziesiąty: Stepy Townlong
Słyszałam kiedyś legendę o tym, jakoby Kręgosłup Węża został zbudowany z miliardów kamieni.
Tak, miliardów.
W tamtym czasie, myślałam, że to tylko czcze gadanie. Jednak gdy w końcu stanęłam na wielkim murze, i zobaczyłam jak długi on jest, zaczęłam wierzyć w tę historię. Kręgosłup Węża rozciągał się na południe jak ogromny wijący się wąż, tak daleko, że nie mogłam ujrzeć jego końca. Szczyt był na tyle szeroki, że można by było prowadzić po nim obok siebie kilka wózków, i nadal znalazłoby się miejsce na przechadzkę dla grubego pandarena pokroju Wujka Chena. Niektóre części tej bariery były świeżo odbudowane za pomocą płaskich i precyzyjnie dociętych kamieni. Inne miejsca były nierówne i poorane, dotknięte przez żywioły i pokryte śladami dawnych bitew.
Przebywanie na Kręgosłupie Węża było spełnieniem marzeń, szczególnie po całym tym czasie, jaki zajęło mi dotarcie tutaj. Bazując na szczegółowych instrukcjach od Wujka Chena, posłaniec grummle imieniem Rybi-ogon, doprowadził mnie do jednej z wież strażniczych tej bariery daleko w Kun-Lai. Gdy dotarliśmy do muru, zrozumiałam dlaczego obraliśmy tak okrężną drogę.
Wujek Chen postarał się, abym spotkała tam swoją eskortę... członka Shado-pan!
Jego imię brzmiało Min. Poprzez pokolenia, jego tajemniczy zakon stał na straży Kręgosłupa Węża, chroniąc Pandarię przed takimi brutalami jak mantydzi. Był ubrany jak większość innych Shado-pan, których widziałam: w lekkiej zbroi, szerokim kapeluszu nasuniętym nisko na oczy i chuście opasającej jego twarz. Nie był zbyt rozmowny, jednak rzeczy o których mi opowiedział, były całkiem interesujące. Min powiedział, że każdy kamień na murze ma swoją historię: opowieści o tym, gdzie strażnicy Shado-pan odpierali atakujących, czasami poświęcając swoje życie, aby dopełnić swojej świętej służby.
Gdy przemieszczaliśmy się na południe, zaczęło padać. Zamiast tworzyć duże kałuże, woda wędrowała poprzez rowki w kamieniu i spadała kaskadami z boków muru, przypominając przy tym tysiące małych wodospadów. Podziwiałam architekturę barykady, gdy dostrzegłam w Minie coś dziwnego. Zawsze spoglądał na zachód, jak gdyby było to jego nawykiem. Ziemie w tym kierunku znane były jako Stepy Townlong, kraina otwartych, trawiastych wzgórz i kamiennych struktur. To tu, to tam, ogromne drzewa (nazywane kypari) wystrzeliwały ku niebu. Niektóre z nich wyglądały na dorównujące wysokością Kręgosłupowi Węża.
Townlong było surowymi ziemiami zamieszkiwanymi przez surowych mieszkańców: yaungol. Min powiedział mi, że lata wcześniej można było przyglądać się z muru, i dostrzec gigantyczne grupy włochatych nomadów przemierzających wzgórza. Teraz miejsce to wydawało się opuszczone. Sępy unosiły się w powietrzu, krążąc nad zgliszczami obozów yaungol.
Przez Townlong przewinęła się wojna. Wszystko zaczęło się w momencie, gdy mantydzi najechali ten region, powodując ucieczkę yaungol do Kun-Lai i niszczenie przez nich wiosek pandarenów. Sha również wpłynęło na brutali, sprawiając, że byli jeszcze bardziej gwałtowni niż zazwyczaj. Ostatecznie, pandareni i ich sprzymierzeńcy pokonali yaungol.
"Nie odczuwam nienawiści wobec yaungol," powiedział Min. "Shado-pan robi tylko to, co musi, aby obronić Pandarię. Emocje nie biorą nad nami góry. Trenujemy, aby trzymać uczucia na wodzy, i aby nie kontrolowały naszych poczynań. Ale weź to sobie do serca. Ci nomadzi są ocalałymi. Ich kultura przetrwa. Co najważniejsze, mam nadzieję, wyciągną wnioski z tych wydarzeń."
Min nie odezwał się już nawet słowem w czasie reszty naszej podróżny, co mi nie przeszkadzało. Miałam wiele rzeczy do przemyślenia. Chciałabym, aby yaungol zostali ukarani za straszliwe rzeczy, których dokonali w Kun-Lai, jednak po tym, co zobaczyłam w Townlong, nie wiedziałam co myśleć. Powinnam cię cieszyć czy smucić?
Do czasu dotarcia do wieży strażniczej, w której Wujek Chen miał się z nami spotkać, deszcz przestał już padać, i niebo się rozchmurzyło. Dobra pogoda podniosła nas na duchu... dopóki nie odkryłam, że wujka nie było na miejscu. Strażnicy Shado-pan, którzy normalnie pełnili w tym miejscu służbę, również byli nieobecni.
Zanim mogłam zapytać Mina, gdzie wszyscy się podziali, zaatakowali mantydzi.
Robale czekały na nas, uczepione zewnętrznych ścian Kręgosłupa Węża. Tuziny nagle wskoczyły od boku i otoczyły nas. Zakleszczyły nas od północy, południa i zachodu, odcinając nam drogę ucieczki i zmuszając mnie i Mina do zbliżenia się do krawędzi muru, wychodzącej na Townlong. Walczyłam już z mantidami w Dolinie Czterech Wichrów, jednak nie sprawiło to, że kolejne spotkanie z nimi było łatwiejsze. Ich dziwne czułki, żuwaczki i cienkie skrzydła przyprawiały mnie o ciarki.
Min przebił się przez kilka robaków za pomocą włóczni. Dźgał, parował i stosował uniki tak, jakby wiedział, co zamierzali mantydzi, zanim wykonali swój ruch. Skoczyłam naprzód na pomoc, ale trzymał mnie z tyłu.
"Posiadamy sekretne składy zapasów ukryte w pobliżu wież strażniczych," powiedział spokojnie, nawet mimo wykręcenia w powietrzu włócznią i obalenia grupy mantydów zachodzących go z flanki. "Szukaj kamienia z wyciętym na nim warczącym lwem. Znakiem Shado-pan. Odsuń go i zabierz z wnętrza linę."
Znalazłam jeden z tych kamieni w pobliżu jego stóp, i podważyłam go swoim kijem. Pod kamieniem znajdowała się szeroka skrytka pełna toreb z suszonym jedzeniem i grubą liną. Podczas gdy Min odpierał ataki mantydów, wydał mi polecenie owinięcia go w pasie liną, i przerzucenia jej przez blankę muru.
Potem, kazał mi zejść po niej na dół.
Byłam trochę przerażona. Schodzenie z kolosalnego Kręgosłupa Węża była jedną rzeczą, ale robienie tego, podczas gdy zaczep liny walczy z małą armią mantydów, było czym innym. A także, co czeka mnie gdy dotknę ziemi? Pamiętałam zagadkową wiadomość, jaką napisał do mnie Wujek Chen: I Lili, cokolwiek by się stało, nie przechodź na drugą stronę muru! To śmiertelnie niebezpieczne.
Pomijając to wszystko, pozostawienie Mina było złe. Jednak co innego mogłam zrobić? Był członkiem Shado-Pan, i mnichem najwyższego rzędu. Wiedział co robi, i jeśli chciałam zdobyć jego szacunek, musiałam działać zgodnie z jego poleceniami.
Tak więc schodziłam. Całą drogę w dół słyszałam uderzenia włóczni Mina o tarcze i miecze mantydów. Nadal miałam nadzieję, że wyjrzy z góry i powie mi, że już po walce. Nie zrobił tego.
Gdy zbliżałam się do ziemi, lina nagle stała się luźna. Ktoś ją przeciął. Spadłam i wylądowałam w ciernistym krzaku rosnącym przy Kręgosłupie Węża. Pozostawałam w bezruchu, obawiając się najgorszego. Odetchnęłam z ulgą, gdy Min w końcu wysunął głowę znad muru i zaczął krzyczeć.
Dystans, który nas dzielił, sprawił, że niemal niemożliwym było dosłyszenie tego co mówił. Z tego co mogłam zrozumieć, zabił mantydy, jednak ostatni z nich zdążył przeciąć linę. Min wciąż wskazywał południe, wymacując ramionami tak jakby chciał mi coś wytłumaczyć. Był wspaniałym mnichem (jednym z najlepszych jakich widziałam), jednak nie byłby w stanie uratować swojego życia gestami. Wiedziałam tyle, że pozostawanie w tym miejscu będzie złym pomysłem. Z przeciętą liną, nie było drogi powrotnej na szczyt muru. Jeśli mantydzi zaatakowali tam, na szczycie, to więcej robali prawdopodobnie kręciło się w pobliżu, tylko czekając na okazję do przypuszczenia kolejnego ataku.
Townlong wydawało się o wiele bardziej niebezpieczne z ziemi. Trawa była dziwnie zimna w dotyku. Czyste niebo zniknęło za warstwą ciemnych chmur. Grzmot przemykał nad głową. Wszystkie wzgórza i ogromne głazy były idealnymi kryjówkami dla bestii, które chciałyby mnie pożreć.
Jednak moim największym zmartwieniem był Wujek Chen. Gdzie się podziewał? Dlaczego się nie pojawił? Nie zapomniałby. Myśl, że mantydzi coś mu zrobili przemknęła mi przez głowę, jednak wiedziałam, że był zbyt twardy dla robali. Rozniósłby je w drobny mak, trzymając jedną łapę za plecami (lub, co bardziej prawdopodobne, trzymając w niej kubek ale).
Zdecydowałam się udać na południe, w kierunku Ponurych Pustkowi, i postarać się samodzielnie odnaleźć Piwogródek Zachodzącego Słońca. Zgadywałam, że mieszkańcy będą wiedzieli co stało się z Wujkiem Chenem, i dokąd się udał.
Było to mało prawdopodobne, jednak z miejsca w którym byłam, wydawało się to jedyną pozostałą mi opcją.
Słyszałam kiedyś legendę o tym, jakoby Kręgosłup Węża został zbudowany z miliardów kamieni.
Tak, miliardów.
W tamtym czasie, myślałam, że to tylko czcze gadanie. Jednak gdy w końcu stanęłam na wielkim murze, i zobaczyłam jak długi on jest, zaczęłam wierzyć w tę historię. Kręgosłup Węża rozciągał się na południe jak ogromny wijący się wąż, tak daleko, że nie mogłam ujrzeć jego końca. Szczyt był na tyle szeroki, że można by było prowadzić po nim obok siebie kilka wózków, i nadal znalazłoby się miejsce na przechadzkę dla grubego pandarena pokroju Wujka Chena. Niektóre części tej bariery były świeżo odbudowane za pomocą płaskich i precyzyjnie dociętych kamieni. Inne miejsca były nierówne i poorane, dotknięte przez żywioły i pokryte śladami dawnych bitew.
Przebywanie na Kręgosłupie Węża było spełnieniem marzeń, szczególnie po całym tym czasie, jaki zajęło mi dotarcie tutaj. Bazując na szczegółowych instrukcjach od Wujka Chena, posłaniec grummle imieniem Rybi-ogon, doprowadził mnie do jednej z wież strażniczych tej bariery daleko w Kun-Lai. Gdy dotarliśmy do muru, zrozumiałam dlaczego obraliśmy tak okrężną drogę.
Wujek Chen postarał się, abym spotkała tam swoją eskortę... członka Shado-pan!
Jego imię brzmiało Min. Poprzez pokolenia, jego tajemniczy zakon stał na straży Kręgosłupa Węża, chroniąc Pandarię przed takimi brutalami jak mantydzi. Był ubrany jak większość innych Shado-pan, których widziałam: w lekkiej zbroi, szerokim kapeluszu nasuniętym nisko na oczy i chuście opasającej jego twarz. Nie był zbyt rozmowny, jednak rzeczy o których mi opowiedział, były całkiem interesujące. Min powiedział, że każdy kamień na murze ma swoją historię: opowieści o tym, gdzie strażnicy Shado-pan odpierali atakujących, czasami poświęcając swoje życie, aby dopełnić swojej świętej służby.
Gdy przemieszczaliśmy się na południe, zaczęło padać. Zamiast tworzyć duże kałuże, woda wędrowała poprzez rowki w kamieniu i spadała kaskadami z boków muru, przypominając przy tym tysiące małych wodospadów. Podziwiałam architekturę barykady, gdy dostrzegłam w Minie coś dziwnego. Zawsze spoglądał na zachód, jak gdyby było to jego nawykiem. Ziemie w tym kierunku znane były jako Stepy Townlong, kraina otwartych, trawiastych wzgórz i kamiennych struktur. To tu, to tam, ogromne drzewa (nazywane kypari) wystrzeliwały ku niebu. Niektóre z nich wyglądały na dorównujące wysokością Kręgosłupowi Węża.
Townlong było surowymi ziemiami zamieszkiwanymi przez surowych mieszkańców: yaungol. Min powiedział mi, że lata wcześniej można było przyglądać się z muru, i dostrzec gigantyczne grupy włochatych nomadów przemierzających wzgórza. Teraz miejsce to wydawało się opuszczone. Sępy unosiły się w powietrzu, krążąc nad zgliszczami obozów yaungol.
Przez Townlong przewinęła się wojna. Wszystko zaczęło się w momencie, gdy mantydzi najechali ten region, powodując ucieczkę yaungol do Kun-Lai i niszczenie przez nich wiosek pandarenów. Sha również wpłynęło na brutali, sprawiając, że byli jeszcze bardziej gwałtowni niż zazwyczaj. Ostatecznie, pandareni i ich sprzymierzeńcy pokonali yaungol.
"Nie odczuwam nienawiści wobec yaungol," powiedział Min. "Shado-pan robi tylko to, co musi, aby obronić Pandarię. Emocje nie biorą nad nami góry. Trenujemy, aby trzymać uczucia na wodzy, i aby nie kontrolowały naszych poczynań. Ale weź to sobie do serca. Ci nomadzi są ocalałymi. Ich kultura przetrwa. Co najważniejsze, mam nadzieję, wyciągną wnioski z tych wydarzeń."
Min nie odezwał się już nawet słowem w czasie reszty naszej podróżny, co mi nie przeszkadzało. Miałam wiele rzeczy do przemyślenia. Chciałabym, aby yaungol zostali ukarani za straszliwe rzeczy, których dokonali w Kun-Lai, jednak po tym, co zobaczyłam w Townlong, nie wiedziałam co myśleć. Powinnam cię cieszyć czy smucić?
Do czasu dotarcia do wieży strażniczej, w której Wujek Chen miał się z nami spotkać, deszcz przestał już padać, i niebo się rozchmurzyło. Dobra pogoda podniosła nas na duchu... dopóki nie odkryłam, że wujka nie było na miejscu. Strażnicy Shado-pan, którzy normalnie pełnili w tym miejscu służbę, również byli nieobecni.
Zanim mogłam zapytać Mina, gdzie wszyscy się podziali, zaatakowali mantydzi.
Robale czekały na nas, uczepione zewnętrznych ścian Kręgosłupa Węża. Tuziny nagle wskoczyły od boku i otoczyły nas. Zakleszczyły nas od północy, południa i zachodu, odcinając nam drogę ucieczki i zmuszając mnie i Mina do zbliżenia się do krawędzi muru, wychodzącej na Townlong. Walczyłam już z mantidami w Dolinie Czterech Wichrów, jednak nie sprawiło to, że kolejne spotkanie z nimi było łatwiejsze. Ich dziwne czułki, żuwaczki i cienkie skrzydła przyprawiały mnie o ciarki.
Min przebił się przez kilka robaków za pomocą włóczni. Dźgał, parował i stosował uniki tak, jakby wiedział, co zamierzali mantydzi, zanim wykonali swój ruch. Skoczyłam naprzód na pomoc, ale trzymał mnie z tyłu.
"Posiadamy sekretne składy zapasów ukryte w pobliżu wież strażniczych," powiedział spokojnie, nawet mimo wykręcenia w powietrzu włócznią i obalenia grupy mantydów zachodzących go z flanki. "Szukaj kamienia z wyciętym na nim warczącym lwem. Znakiem Shado-pan. Odsuń go i zabierz z wnętrza linę."
Znalazłam jeden z tych kamieni w pobliżu jego stóp, i podważyłam go swoim kijem. Pod kamieniem znajdowała się szeroka skrytka pełna toreb z suszonym jedzeniem i grubą liną. Podczas gdy Min odpierał ataki mantydów, wydał mi polecenie owinięcia go w pasie liną, i przerzucenia jej przez blankę muru.
Potem, kazał mi zejść po niej na dół.
Byłam trochę przerażona. Schodzenie z kolosalnego Kręgosłupa Węża była jedną rzeczą, ale robienie tego, podczas gdy zaczep liny walczy z małą armią mantydów, było czym innym. A także, co czeka mnie gdy dotknę ziemi? Pamiętałam zagadkową wiadomość, jaką napisał do mnie Wujek Chen: I Lili, cokolwiek by się stało, nie przechodź na drugą stronę muru! To śmiertelnie niebezpieczne.
Pomijając to wszystko, pozostawienie Mina było złe. Jednak co innego mogłam zrobić? Był członkiem Shado-Pan, i mnichem najwyższego rzędu. Wiedział co robi, i jeśli chciałam zdobyć jego szacunek, musiałam działać zgodnie z jego poleceniami.
Tak więc schodziłam. Całą drogę w dół słyszałam uderzenia włóczni Mina o tarcze i miecze mantydów. Nadal miałam nadzieję, że wyjrzy z góry i powie mi, że już po walce. Nie zrobił tego.
Gdy zbliżałam się do ziemi, lina nagle stała się luźna. Ktoś ją przeciął. Spadłam i wylądowałam w ciernistym krzaku rosnącym przy Kręgosłupie Węża. Pozostawałam w bezruchu, obawiając się najgorszego. Odetchnęłam z ulgą, gdy Min w końcu wysunął głowę znad muru i zaczął krzyczeć.
Dystans, który nas dzielił, sprawił, że niemal niemożliwym było dosłyszenie tego co mówił. Z tego co mogłam zrozumieć, zabił mantydy, jednak ostatni z nich zdążył przeciąć linę. Min wciąż wskazywał południe, wymacując ramionami tak jakby chciał mi coś wytłumaczyć. Był wspaniałym mnichem (jednym z najlepszych jakich widziałam), jednak nie byłby w stanie uratować swojego życia gestami. Wiedziałam tyle, że pozostawanie w tym miejscu będzie złym pomysłem. Z przeciętą liną, nie było drogi powrotnej na szczyt muru. Jeśli mantydzi zaatakowali tam, na szczycie, to więcej robali prawdopodobnie kręciło się w pobliżu, tylko czekając na okazję do przypuszczenia kolejnego ataku.
Townlong wydawało się o wiele bardziej niebezpieczne z ziemi. Trawa była dziwnie zimna w dotyku. Czyste niebo zniknęło za warstwą ciemnych chmur. Grzmot przemykał nad głową. Wszystkie wzgórza i ogromne głazy były idealnymi kryjówkami dla bestii, które chciałyby mnie pożreć.
Jednak moim największym zmartwieniem był Wujek Chen. Gdzie się podziewał? Dlaczego się nie pojawił? Nie zapomniałby. Myśl, że mantydzi coś mu zrobili przemknęła mi przez głowę, jednak wiedziałam, że był zbyt twardy dla robali. Rozniósłby je w drobny mak, trzymając jedną łapę za plecami (lub, co bardziej prawdopodobne, trzymając w niej kubek ale).
Zdecydowałam się udać na południe, w kierunku Ponurych Pustkowi, i postarać się samodzielnie odnaleźć Piwogródek Zachodzącego Słońca. Zgadywałam, że mieszkańcy będą wiedzieli co stało się z Wujkiem Chenem, i dokąd się udał.
Było to mało prawdopodobne, jednak z miejsca w którym byłam, wydawało się to jedyną pozostałą mi opcją.
Mists of Pandaria: Dziennik podróży Li Li - część IX
Caritas, | Komentarze : 10Cytat z: Blizzard (źródło)
Wpis Dziewiąty: Dolina Wiecznego Rozkwitu
Dolina Wiecznego Rozkwitu była jakby małym, samodzielnym światem, ukrytym w samym sercu Pandarii. Ciepła, kojąca bryza przemknęła po pagórkach złotawej trawy. Liście i kwiaty opadały z drzew, wypełniając powietrze słodkim zapachem. Zamiast stawać się suchymi i łamliwymi jak normalne liście i płatki, te które spadły pozostawały świeże i miękkie przez wiele dni.
Wiele z tego, co zobaczyłam, zdawało się pasować do legend, które słyszałam o tej dolinie. Maluchy na Pandarii dorastały poznając mity o tym miejscu. Jedną z najbardziej popularnych historii była ta, która mówiła, jakoby region ten był domem dla kilku magicznych sadzawek. Niektórzy nawet twierdzili, że ich wody są w stanie dokonywać cudów! Definitywnie w tej dolinie było coś specjalnego, i nie byłam osamotniona w chęci zweryfikowania prawdziwości opowieści, jakie krążyły na temat tego regionu.
Tuziny pandareńskich uchodźców napływały do złocistej doliny. Niemal wszyscy z nich zostali wypędzeni ze Szczytu Kun-Lai, przez yaungol, którzy zniszczyli ich domy. Biedni mieszkańcy zabrali ze sobą tyle, ile tylko mogli , co w większości przypadków oznaczało tylko okrywające ich odzienie. Jeśli mieli szczęście, mieli ze sobą również jednego lub dwa jaki, jakieś stare rodzinne pamiątki, i wystarczająco dużo jedzenia, aby przetrwać może kilka dni.
Przyłączyłam się do dwóch uchodźców - pandarena zwącego się Buwei i jego syna, Małego Fu - którzy podróżowali samotnie. Obydwaj byli bardzo cisi, dopóki nie użyłam starego uroku Stormstoutów i dowiedziałam się o nich więcej. Okazało się, że Buwei i jego potomek stracili wszystko w ataku yaungol w Kun-Lai... nawet resztę swojej rodziny. Teraz, ojciec i syn zmierzali do Wioski Opadającej Mgły, miejsca w dolinie, które stało się azylem dla wielu pandarenów z Kun Lai.
Jak wszyscy uchodźcy, Buwei i Mały Fu wierzyli, że odnajdą w dolinie spokój. Któż mógłby ich winić? Zaledwie kilka dni temu, dolina była jeszcze odcięta od reszty Pandarii przez kilka tysięcy lat. Cały ten czas, czcigodni celestyni trzymali nad nią pieczę. Legendarne byty samodzielnie wybrały specjalnych opiekunów - Złoty Lotos - aby pomagali im mieć dolinę na oku. Pandareni których spotkałam mówili, że wielkim honorem było zostać wybranym na członka tego świętego ruchu, jednak cała ta sprawa wydawała mi się trochę dziwna. Nie mogłam wyobrazić sobie bogu podobnych istot pojawiających się pewnego dnia, i proszących mnie abym opuściła swoich przyjaciół i rodzinę, aby spędzić resztę życia w sekretnej dolinie.
Pomimo to rozumiałam, dlaczego uchodźcy przybywali do doliny. Z celestynami i Złotym Lotosem w pobliżu, było to prawdopodobnie najbezpieczniejsze miejsce w Pandarii.
A przynajmniej dotychczas takie było.
Buwei powiedział mi, że dolina była niegdyś tronem imperium mogu. Niedawno wielcy dranie odnaleźli drogę do wnętrza doliny i starali się odzyskać swoje dawne tereny. Ciężko mi było uwierzyć w to, że mogu rządzili tak pięknym miejscem jak to, jednak ich posągi były wszędzie!
Pomimo wiadomości o mogu, Buwei i Mały Fu rozweselali się w miarę mijania kolejnych dni. Chciałabym, aby działo się to za moją sprawą, jednak odpowiedzialność ponosił mój bandyszop, Shisai. Futrzana kulka przezwyciężyła większość swoich problemów związanych z niekontrolowaną agresją, odkąd opuściliśmy Kun-Lai. Jednak na wszelki wypadek, nauczyłam dwóch uchodźców jak go uspokoić gdy się lekko nakręci, używając smakołyków i gryzaków. Buwei i jego syn sporo się bawili z bandyszopem. Jego towarzystwo musiało odciągać ich myśli od wszystkiego co stracili, szczególnie w przypadku Małego Fu. Jedyne momenty, w których się uśmiechał, miały miejsce gdy trzymał Shisaia. Wkrótce młody stał się mistrzem w opiece nad stworzonkiem.
Gdy w końcu dotarliśmy do Wioski Opadającej Mgły, byłam zaskoczona tym, jak była ona duża i pełna życia. Kamienne ulice Wioski wydawały się być zużyte i antyczne, jednak wiele budynków wyglądało na nowe. Buwei powiedział, że kiedyś Mistfall było mniejsze, zaledwie kilka struktur tu i tam zamieszkiwanych przez Złoty Lotos, jednak pierwsza fala pandarenów z Kun-Lai szybko rozbudowała to miejsce.
Uchodźcy nie tracili czasu gnieżdżąc się w domach. Dźwięki pandareńskich rozmów, śmiechów i śpiewów wypełniały każdy zakątek wioski. Większość wózków, które ze sobą przywieźli, była rozmontowywana i przerabiana na tymczasowe stoły i stragany. Resztki były używane jako opał dla podgrzewania wielkich gotujących się garńców zielonej ryby w curry, lub do pieczenia kurczaka w orzeszkach na rożnie. Raz na jakiś czas widziałam duszki - podobne do tych z Wędrującej Wyspy - spoglądające ze szczytów dachów. Te małe psotniki przyglądają się uchodźcom w ich codziennych pracach, by po chwili zniknąć z pola widzenia.
Wizyta w Wiosce Opadającej Mgły była wspaniała, ale nadal chciałam zbadać resztę doliny. Wyruszyłam wcześnie następnego ranka. Buwei spał. Tak samo Mały Fu. Maluch uśmiechał się, mocno oplatając ramionami Shisai'a. Miałam zamiar zabrać ze sobą swojego bandyshopa, ale po zobaczeniu, jak radosny stał się dzięki niemu syn Buwei'a, jakbym mogła? Po tym wszystkim co przeszedł Mały Fu, zasługiwał na Shisai'a. Plus, zaczynało mnie męczyć codzienne znajdowanie włosów bandyshopa w moich ubraniach, jedzeniu i herbacie. A przynajmniej... tak sobie mówiłam, żeby nie rozpłakać się jak bachor, podczas gdy pisałam pożegnalną notatkę dla ojca i syna. Potem opuściłam wioskę.
Zaraz po wschodzie słońca, ktoś - albo coś - zaczęło mnie śledzić w drodze przez dolinę. Czułam to w trzewiach, ale tym co naprawdę dawało o sobie znać, był dziwny zapach unoszący się w powietrzu jak kadzidło. Przypominał mi Ryshana i innych wędkarzy z Puszczy Krasarang: mieszanka przepoconego futra i rybich cząstek. Wyśledziłam zapach i złapałam natręta ukrywającego się za wielkim głazem. Na początku myślałam, że to moja babcia Mei, jednak po bliższym przyjrzeniu się, zdałam sobie sprawę, że to nie było tak włochate jak ona. Nawet nie było blisko.
To był grummle. Widywałam te dziwne stworzenia w Kun-Lai, ale nigdy nie spotkałam żadnego osobiście. Byli ekspertami w wspinaczce górskiej i tropicielami o niesamowitym powonieniu. Podróże przez niebezpieczne góry sprawiły, że stały się bardzo przesądne, i miały zwyczaj noszenia amuletów (takich jak monety lub królicze łapki) nazywane fuksaluksem. Grummles nawet brały imiona ze swoich ulubionych fuksówluksów, co w przypadku mojego nowego przyjaciela, wyjaśniało również odór...
"Posłaniec Rybi-ogon do usług!" powiedział grummle. "Chen Stormstout wysłał mnie, abym cię odnalazł, i było to nie lada problemem. Śledziłem przez wiele dni, aby upewnić się, że ty jesteś ty. Za mało smrodu. Potrzebujesz lepszego fuksaluksa."
"Lub też mogłeś po prostu zapytać kim jestem," odpowiedziałam.
"Grummle zawsze ufa swojemu nosowi, ponad wszystko."
Przekazał mi zwój zaadresowany od Wujka Chena. Pomiędzy plamami ale i cząstkami pikantnego tofu porozchlapywanymi po papierze, dowiedziałam się, że nareszcie ruszył swój tyłek i opuścił gorzelnię. Nie tylko to, ale znalazł też więcej Stormstoutów w Słonecznym Gorzelnogródku. Napisał mi, abym spotkała się z nim w jednej z wież strażniczych wzdłuż Kręgosłupa Węża, wielkiego muru ciągnącego się przez zachodnią Pandarię.
I Lili, napisał Wujek Chen na koniec listu, cokolwiek by się nie wydarzyło, nie przechodź na drugą stronę muru! Jest tam śmiertelnie niebezpieczne. Po prostu zaczekaj na miejscu, gdy dotrzesz do wieży.
Fakt, że nie wspomniał sposobu, w jaki wymknęłam się bez jego pozwolenia, sprawił, że zaczęłam się denerwować. Coś wielkiego działo się na Groźnych Pustkowiach, jeśli postanowił pozwolić na ujście tego płazem. Tak bardzo, jak żałowałam opuszczenia doliny, tak wiedziałam, że Wujek Chen mnie potrzebuje. I, cóż, naprawdę chciałam przejść się po murze.
"Chodź, chodź!" Posłaniec Rybi-ogon wskazywał na zachód, gdzie Kręgosłup Węża rozciągał się na granicy doliny. "Poprowadzę cię do muru, ale musimy się śpieszyć. Wieją wschodnie wiatry. Oznacza to szczęście i bezpieczne podróże!"
Nawet z daleka, Kręgosłup Węża był ogromny. Pierwszy raz dojrzałam barierę w Dolinie Czterech Wichrów. Od tego momentu, miałam nadzieję, że dane mi będzie rzucić okiem na Pandarię z jego szczytu.
Dolina Wiecznego Rozkwitu była jakby małym, samodzielnym światem, ukrytym w samym sercu Pandarii. Ciepła, kojąca bryza przemknęła po pagórkach złotawej trawy. Liście i kwiaty opadały z drzew, wypełniając powietrze słodkim zapachem. Zamiast stawać się suchymi i łamliwymi jak normalne liście i płatki, te które spadły pozostawały świeże i miękkie przez wiele dni.
Wiele z tego, co zobaczyłam, zdawało się pasować do legend, które słyszałam o tej dolinie. Maluchy na Pandarii dorastały poznając mity o tym miejscu. Jedną z najbardziej popularnych historii była ta, która mówiła, jakoby region ten był domem dla kilku magicznych sadzawek. Niektórzy nawet twierdzili, że ich wody są w stanie dokonywać cudów! Definitywnie w tej dolinie było coś specjalnego, i nie byłam osamotniona w chęci zweryfikowania prawdziwości opowieści, jakie krążyły na temat tego regionu.
Tuziny pandareńskich uchodźców napływały do złocistej doliny. Niemal wszyscy z nich zostali wypędzeni ze Szczytu Kun-Lai, przez yaungol, którzy zniszczyli ich domy. Biedni mieszkańcy zabrali ze sobą tyle, ile tylko mogli , co w większości przypadków oznaczało tylko okrywające ich odzienie. Jeśli mieli szczęście, mieli ze sobą również jednego lub dwa jaki, jakieś stare rodzinne pamiątki, i wystarczająco dużo jedzenia, aby przetrwać może kilka dni.
Przyłączyłam się do dwóch uchodźców - pandarena zwącego się Buwei i jego syna, Małego Fu - którzy podróżowali samotnie. Obydwaj byli bardzo cisi, dopóki nie użyłam starego uroku Stormstoutów i dowiedziałam się o nich więcej. Okazało się, że Buwei i jego potomek stracili wszystko w ataku yaungol w Kun-Lai... nawet resztę swojej rodziny. Teraz, ojciec i syn zmierzali do Wioski Opadającej Mgły, miejsca w dolinie, które stało się azylem dla wielu pandarenów z Kun Lai.
Jak wszyscy uchodźcy, Buwei i Mały Fu wierzyli, że odnajdą w dolinie spokój. Któż mógłby ich winić? Zaledwie kilka dni temu, dolina była jeszcze odcięta od reszty Pandarii przez kilka tysięcy lat. Cały ten czas, czcigodni celestyni trzymali nad nią pieczę. Legendarne byty samodzielnie wybrały specjalnych opiekunów - Złoty Lotos - aby pomagali im mieć dolinę na oku. Pandareni których spotkałam mówili, że wielkim honorem było zostać wybranym na członka tego świętego ruchu, jednak cała ta sprawa wydawała mi się trochę dziwna. Nie mogłam wyobrazić sobie bogu podobnych istot pojawiających się pewnego dnia, i proszących mnie abym opuściła swoich przyjaciół i rodzinę, aby spędzić resztę życia w sekretnej dolinie.
Pomimo to rozumiałam, dlaczego uchodźcy przybywali do doliny. Z celestynami i Złotym Lotosem w pobliżu, było to prawdopodobnie najbezpieczniejsze miejsce w Pandarii.
A przynajmniej dotychczas takie było.
Buwei powiedział mi, że dolina była niegdyś tronem imperium mogu. Niedawno wielcy dranie odnaleźli drogę do wnętrza doliny i starali się odzyskać swoje dawne tereny. Ciężko mi było uwierzyć w to, że mogu rządzili tak pięknym miejscem jak to, jednak ich posągi były wszędzie!
Pomimo wiadomości o mogu, Buwei i Mały Fu rozweselali się w miarę mijania kolejnych dni. Chciałabym, aby działo się to za moją sprawą, jednak odpowiedzialność ponosił mój bandyszop, Shisai. Futrzana kulka przezwyciężyła większość swoich problemów związanych z niekontrolowaną agresją, odkąd opuściliśmy Kun-Lai. Jednak na wszelki wypadek, nauczyłam dwóch uchodźców jak go uspokoić gdy się lekko nakręci, używając smakołyków i gryzaków. Buwei i jego syn sporo się bawili z bandyszopem. Jego towarzystwo musiało odciągać ich myśli od wszystkiego co stracili, szczególnie w przypadku Małego Fu. Jedyne momenty, w których się uśmiechał, miały miejsce gdy trzymał Shisaia. Wkrótce młody stał się mistrzem w opiece nad stworzonkiem.
Gdy w końcu dotarliśmy do Wioski Opadającej Mgły, byłam zaskoczona tym, jak była ona duża i pełna życia. Kamienne ulice Wioski wydawały się być zużyte i antyczne, jednak wiele budynków wyglądało na nowe. Buwei powiedział, że kiedyś Mistfall było mniejsze, zaledwie kilka struktur tu i tam zamieszkiwanych przez Złoty Lotos, jednak pierwsza fala pandarenów z Kun-Lai szybko rozbudowała to miejsce.
Uchodźcy nie tracili czasu gnieżdżąc się w domach. Dźwięki pandareńskich rozmów, śmiechów i śpiewów wypełniały każdy zakątek wioski. Większość wózków, które ze sobą przywieźli, była rozmontowywana i przerabiana na tymczasowe stoły i stragany. Resztki były używane jako opał dla podgrzewania wielkich gotujących się garńców zielonej ryby w curry, lub do pieczenia kurczaka w orzeszkach na rożnie. Raz na jakiś czas widziałam duszki - podobne do tych z Wędrującej Wyspy - spoglądające ze szczytów dachów. Te małe psotniki przyglądają się uchodźcom w ich codziennych pracach, by po chwili zniknąć z pola widzenia.
Wizyta w Wiosce Opadającej Mgły była wspaniała, ale nadal chciałam zbadać resztę doliny. Wyruszyłam wcześnie następnego ranka. Buwei spał. Tak samo Mały Fu. Maluch uśmiechał się, mocno oplatając ramionami Shisai'a. Miałam zamiar zabrać ze sobą swojego bandyshopa, ale po zobaczeniu, jak radosny stał się dzięki niemu syn Buwei'a, jakbym mogła? Po tym wszystkim co przeszedł Mały Fu, zasługiwał na Shisai'a. Plus, zaczynało mnie męczyć codzienne znajdowanie włosów bandyshopa w moich ubraniach, jedzeniu i herbacie. A przynajmniej... tak sobie mówiłam, żeby nie rozpłakać się jak bachor, podczas gdy pisałam pożegnalną notatkę dla ojca i syna. Potem opuściłam wioskę.
Zaraz po wschodzie słońca, ktoś - albo coś - zaczęło mnie śledzić w drodze przez dolinę. Czułam to w trzewiach, ale tym co naprawdę dawało o sobie znać, był dziwny zapach unoszący się w powietrzu jak kadzidło. Przypominał mi Ryshana i innych wędkarzy z Puszczy Krasarang: mieszanka przepoconego futra i rybich cząstek. Wyśledziłam zapach i złapałam natręta ukrywającego się za wielkim głazem. Na początku myślałam, że to moja babcia Mei, jednak po bliższym przyjrzeniu się, zdałam sobie sprawę, że to nie było tak włochate jak ona. Nawet nie było blisko.
To był grummle. Widywałam te dziwne stworzenia w Kun-Lai, ale nigdy nie spotkałam żadnego osobiście. Byli ekspertami w wspinaczce górskiej i tropicielami o niesamowitym powonieniu. Podróże przez niebezpieczne góry sprawiły, że stały się bardzo przesądne, i miały zwyczaj noszenia amuletów (takich jak monety lub królicze łapki) nazywane fuksaluksem. Grummles nawet brały imiona ze swoich ulubionych fuksówluksów, co w przypadku mojego nowego przyjaciela, wyjaśniało również odór...
"Posłaniec Rybi-ogon do usług!" powiedział grummle. "Chen Stormstout wysłał mnie, abym cię odnalazł, i było to nie lada problemem. Śledziłem przez wiele dni, aby upewnić się, że ty jesteś ty. Za mało smrodu. Potrzebujesz lepszego fuksaluksa."
"Lub też mogłeś po prostu zapytać kim jestem," odpowiedziałam.
"Grummle zawsze ufa swojemu nosowi, ponad wszystko."
Przekazał mi zwój zaadresowany od Wujka Chena. Pomiędzy plamami ale i cząstkami pikantnego tofu porozchlapywanymi po papierze, dowiedziałam się, że nareszcie ruszył swój tyłek i opuścił gorzelnię. Nie tylko to, ale znalazł też więcej Stormstoutów w Słonecznym Gorzelnogródku. Napisał mi, abym spotkała się z nim w jednej z wież strażniczych wzdłuż Kręgosłupa Węża, wielkiego muru ciągnącego się przez zachodnią Pandarię.
I Lili, napisał Wujek Chen na koniec listu, cokolwiek by się nie wydarzyło, nie przechodź na drugą stronę muru! Jest tam śmiertelnie niebezpieczne. Po prostu zaczekaj na miejscu, gdy dotrzesz do wieży.
Fakt, że nie wspomniał sposobu, w jaki wymknęłam się bez jego pozwolenia, sprawił, że zaczęłam się denerwować. Coś wielkiego działo się na Groźnych Pustkowiach, jeśli postanowił pozwolić na ujście tego płazem. Tak bardzo, jak żałowałam opuszczenia doliny, tak wiedziałam, że Wujek Chen mnie potrzebuje. I, cóż, naprawdę chciałam przejść się po murze.
"Chodź, chodź!" Posłaniec Rybi-ogon wskazywał na zachód, gdzie Kręgosłup Węża rozciągał się na granicy doliny. "Poprowadzę cię do muru, ale musimy się śpieszyć. Wieją wschodnie wiatry. Oznacza to szczęście i bezpieczne podróże!"
Nawet z daleka, Kręgosłup Węża był ogromny. Pierwszy raz dojrzałam barierę w Dolinie Czterech Wichrów. Od tego momentu, miałam nadzieję, że dane mi będzie rzucić okiem na Pandarię z jego szczytu.
Cóż, ten dzień w końcu nadszedł.
Mists of Pandaria: Dziennik podróży Li Li - część VIII
Kumbol, | Komentarze : 0Cytat z: Blizzard (źródło)
Wpis ósmy: Szczyt Kun-Lai
Myślałam, że Jadeitowy Las był wielkim kawałkiem lądu, jednak nie miał porównania wobec Szczytu Kun-Lai. Góry były tak wysokie, że nawet z wysokości, z balonu na rozgrzane powietrze, musiałam zadzierać głowę, aby przyjrzeć się tylko ośnieżonym zboczom ginącym w obłokach.
Nasz cel - Świątynia Białego Tygrysa. Była umiejscowiona w północno-wschodnim Kun-Lai. Podobnie jak świątynie w Jadeitowym Lesie i Dziczy Krasarang, była dedykowana jednemu z legendarnych celestynów Pandarii. W tym przypadku Xuenowi, Białemu Tygrysowi. Pilot balona, Shin, mówił o nim także jako o duchu siły, co zdawało się być perfekcyjną cechą w obliczu tych nieprzyjaznych gór.
Tereny świątyni były okryte mrozem w momencie naszego przybycia. Moje łapy były zdrętwiałe gdy skończyliśmy władowywać wszystkie beczki z rybami. Nawet mój bandyszop, Shisai, nie mógł ukryć się przed zimnem. Szron pokrywał jego futro od głowy po sam ogon, a jego wąsy zamieniły się w lód. Byłoby mi przykro z powodu malucha, gdyby nie zachowywał się ostatnio jak zrzęda. Zaledwie noc wcześniej próbował mnie ugryźć, gdy nakryłam go na kradzieży ryb z beczek!
Coś było z nim nie tak, ale nie wiedziałam co... Jeszcze nie.
Po dokonaniu dostawy powróciliśmy w przestworza i skierowaliśmy się ku skalistym stepom wyżynnym w południowym Kun-Lai. To właśnie tu żyła większość mieszkańców regionu. Poza chatkami hozen i wioskami pandarenów, widziałam osady jinyu na skraju Jeziora Inkaustowych Skrzeli. Miałam nadzieję na poznanie bliżej antycznej kultury i bogatej historii tej nawodnej rasy. Co ważniejsze, chciałam wiedzieć, jak wprowadzają małe rybki w bąbelki i sprawiają, że unoszą się w powietrzu.
Nigdy jednak nie miałam okazji zbadać Inkaustowych Skrzeli. Tak naprawdę nie mogłam cieszyć się żadnym z niesamowitych miejsc Kun-Lai. Z każdą sekundą Shisai stawał się coraz bardziej niebezpieczny i nieprzewidywalny.
"On jest rozzłoszczony," wyjaśnił Shin, zauważając zachowanie bandyszopa. "Ale to nie jest jego wina..." Pandaren dalej powiedział mi, że jeden z sha - byt czystej agresji - uciekł ze swojego więzienia w wysokich górach. Terroryzował stepy powodując wybuchy przemocy wśród różnych mieszkańców, którzy tam żyli.
Żeby było jeszcze gorzej, rasa kudłatych o podobnym jakom twarzach nomadów, zwanych yaungol, wmaszerowała do regionu od zachodu. Te wielkie durnie zachowywały się, jakby władały tym miejscem, paląc wszelkie osady jakie stały im na drodze i zrównując je z ziemią. Shin nie wiedział, czy nagłe pojawienie się yaungolów było powiązane z sha, jednak brutale na pewno nie sprawiały, że w Kun-Lai było bezpieczniej.
Mimo że nie mogliśmy zrobić zbyt wiele z sha i yaungolami, nadal mogliśmy pomóc bandyszopowi. Shin powiedział, że zna odpowiednią osobę, która będzie w stanie uleczyć problemy z agresją Shisaia: Odważny Yon.
Yon żył w małej jaskini na Szczycie Kota, samotnej górze położonej w południowo-zachodnim Kun-Lai. Był ekscentrycznym pandarenem, sławnym z umiejętności oswajania dzikich zwierząt i uczenia ich walki. Na szczęście Shin i Yon byli starymi kumplami, tak więc poskramiacz powitał nas w swoim domu i zgodził się pomóc Shisaiowi. Ostrożnie zbadał zrzędliwego bandyszopa. Raz na jakiś czas Yon zwracał się do swoich pupilów, które trzymał w jaskini, i zadawał im pytanie lub mruczał coś pod nosem. Jednak tym, co naprawdę mnie w nim wystraszyło, były dziwne swetry, kapcie i szaliki wiszące na ścianach. Jasne było, że zostały one wydziergane z myślą o różnych rodzajach zwierząt. Każda część garderoby miała nawet wyhaftowane na sobie imię pupilów Yona!
"Śmiej się, jeśli chcesz," powiedział poskramiacz w swojej obronie, gdy przyłapał mnie na gapieniu się na ubrania, "jednak tutaj w zimnie ważnym jest, aby utrzymywać ciepłotę zwierząt. Mogłyby przeciążyć mięśnie."
Ta... Yon był trochę zwariowany, ale polubiłam go. Przypominał mi mistrzów mnichów na Wędrującej wyspie, którzy spędzali całe swoje życie na ćwiczeniu wybranych sztuk. Tylko zamiast osiągać wewnętrzną równowagę, Yon sprawiał, że króliczki walczyły z małymi krokodylkami. Co też było fajne.
Następnego dnia Yon pokazał mi sposoby radzenia sobie z Shisaiem i "ukierunkowywania jego agresji." Zrozumiałam przez to, że miał na myśli uczenie bandyszopa jak walczyć z innymi pupilami. Nigdy nie podejrzewałam, że moja mała roztrzepana futrzana kulka będzie w stanie używać taktyki w walce, jednak jak się okazało, był w tym całkiem dobry!
Shisai dawał sobie radę z zaprawionymi w bojach pupilami Yona (dzięki mojemu strategicznemu trenowaniu, oczywiście). Co więcej, walka uspokajała Shisaia. W przerwach pomiędzy obijaniem przeciwników, był dawnym sobą, chociaż z kilkoma dodatkowymi bliznami.
Następnego ranka wyruszyliśmy ze Szczytu Kota z Shinem i Shisaiem. Zanim odlecieliśmy, Yon przekazał mi torbę starych rzeczy jego pupilów: gryzaki, aby uspokoić Shisaia, gdy będzie podszczypywał, smakołyki i wszelkiego rodzaju inne rzeczy. Poskramiacz nigdy nie poprosił o zapłatę. Bardzo go za to szanowałam. Pomógł Shisaiowi z powodu swojej miłości do poskramiania dzikich bestii. Ponadto... no cóż... wiedział i tak, że nie mam żadnych pieniędzy.
Shin pilotował balon na wschód, gdy rozmawialiśmy o tym, gdzie mógłby mnie wysadzić. Mniej więcej w połowie naszej konwersacji coś na ziemi przykuło mój wzrok. Tuziny tuzinów pandarenów przekraczały gigantyczną bramę na południowej granicy Kun-Lai.
Shin nazywał ją Bramą Czcigodnych Celestynów. Był zadziwiony, że została otwarta. Najwidoczniej bariera była zamknięta przez tysiące lat. Za murem leży miejsce okryte w mitach i legendach: Dolina Wiecznego Rozkwitu. Były to ziemie, na których swe kroki postawiło kiedykolwiek niewiele osób.
Innymi słowy, dolina była ucieleśnieniem marzeń odkrywcy i wiedziałam, że to tam muszę się udać w następnej kolejności.
Mists of Pandaria: Dziennik podróży Li Li - część VII
Kumbol, | Komentarze : 0Cytat z: Blizzard (źródło)
Wpis siódmy: Puszcza Krasarang
Nawet bez towarzystwa Wujka Chena, odnalezienie Puszczy Krasarang nie było trudne. Jednak przedzieranie się przez ponure przybrzeżne bagna było całkiem sporym wyzwaniem. Gęste sklepienie lasu blokowało promienie słoneczne sprawiając, że wyczucie kierunku stawało się praktycznie niemożliwe. Gdy nie potykałam się o pokręcone korzenie, plątałam się w wielkich, głupich pnączach, które zwisały z drzew. I do tego jeszcze zwierzęta. Saurok, wielkie syczące osy i inne typy wkurzonych stworzonek czaiły się wszędzie.
Było to tak ekscytujące, jak na to liczyłam!
Martwiło mnie jednak, że nie mogłam znaleźć miejsca, z którego Liu Lang wyruszył na Shen-zin Su. Po dniach bezowocnych poszukiwań natrafiłam na wędkarza nazywającego się Ryshan, pierwszego pandarena, którego spotkałam od dłuższego czasu. Dopiero co dostarczył ryby do Posterunku Zhu, punktu w północno-wschodnim Krasarang, zbudowanym, aby zapobiec atakom agresorów, takich jak saurok, na podróżników zmierzających ku wybrzeżu.
Przyjaciele muszą być czymś rzadkim w Krasarang, ponieważ Ryshan potraktował mnie jak członka rodziny, pomimo że dopiero co się spotkaliśmy. Gdy wyjaśniłam mu, co robiłam w dziczy, powiedział mi, że miejsce, w którym Liu Lang opuścił Pandarię, leżało blisko jego wioski, Rybackiej Przystani. Był na tyle miły, że zaprosił mnie do tego osiedla, aby uzupełnić zapasy, zanim wybiorę się w dalszą wędrówkę. Szczęście nareszcie zaczęło się do mnie uśmiechać.
W drodze do wioski Ryshan uzupełnił moje braki w historii Krasarang. Niewielu pandarenów kroczyło przez te lasy. "Tylko wędkarze i szaleńcy, jeśli czymkolwiek się różnią," powiedział przepełniony dumą. Minęliśmy kilka rozpadających się starych ruin, które, jak mówił, należały kiedyś do mogu. Zanim ich imperium upadło dawno temu, niektórzy z wielkich brutali zamieszkiwali Krasarang. Całkiem niedawno mogu powrócili, aby odzyskać swoje dawne terytoria, jednak powstrzymali ich bohaterzy tacy jak ci, którzy pomogli Wujkowi Chenowi i mi przy rodzinnym browarze.
Już prawie zmierzchało, gdy dotarliśmy do Rybackiej Przystani. Ta mała, rozklekotana wioska została zbudowana zaraz przy brzegu Krasarang, co oznaczało, że Ryshan i ja musieliśmy użyć łodzi, aby się tam dostać. Mały problem, co nie? Cóż, gdy wypłynęliśmy, wędkarz zaczął nagle przeraźliwie się wydzierać, zrywając się na równe nogi i wymachując w powietrzu jednym z wioseł. Co mogło wytrącić z równowagi śmiałego wędkarza, takiego jak on? Krokodyle? Sauroki? Bałam się o własne życie, dopóki nie zauważyłam co tak go poruszyło: bandyszopy.
Ci mali, futrzani kolesie byli mistrzowskimi złodziejami i kochali chrupać ryby. Innymi słowy, byli zmorą wędkarzy. Bandyszop w naszej łodzi był zawzięty. Nie wzdrygnął się nawet, gdy Ryshan zaczął walić wiosłem o pokład. Tak naprawdę, stworzonko odpowiedziało agresją, sycząc i atakując go swoimi pazurami.
Bandyszopy przeważnie trzymają się Doliny Czterech Wichrów, jednak ten przebył całą drogę do Krasarang. Uspokoiłam Ryshana, obiecując mu zająć się tą kulką kłaków i upewnić się, że nie położy swych łapek na żadnej rybie. Tylko tyle mogłam zrobić. Bandyszop był mimo wszystko odkrywcą takim jak ja. Co dziwne, stworzonko przypominało mi mojego starszego brata, Shisai. Może to przez jego pucułowatą twarz i kosmate uszy. Lub też przez sposób, w jaki wybierał cząstki starego jedzenia ze swojej sierści i zjadał je, nie przejmując się tym, jak obrzydliwie to wyglądało. Tak czy siak, zdecydowałam się nazwać bandyszopa po moim dużym bracie. Jakkolwiek trudno było w to uwierzyć, tęskniłam za Shisai. No cóż.. troszeczkę.
W Rybackiej Przystani Ryshan i jego kumple wysmażyli część z dziennego połowu i opowiedzieli mi swoje najlepsze rybackie historie. Gdy powiedziałam, że pochodzę z Wędrującej Wyspy, uznali to za pretekst do opowiadania jeszcze lepszych historii, i rozpoczęli opowieść o małym krakenie, którego wyłowili lata temu.
Tylko wędkarze i szaleńcy. Tak. To by się zgadzało.
Jedną z najbardziej interesujących rzeczy, o jakiej mówili wędkarze, była Świątynia Czerwonego Żurawia. Masywny kompleks ulokowany w centralnym Krasarang, zbudowany ku czci celestyna Chi-Ji, znanego jako Czerwony Żuraw. Ryshan wspomniał, że to potężne i łaskawe stworzenie jest również nazywane duchem nadziei. Nie tak dawno temu coś niebezpiecznego uciekło z głębin świątyni Czerwonego Żurawia: sha. Dziwne zło zostało potem pokonane, jednak nie zanim cień rozpaczy zalągł się pośród dziczy.
Słyszałam o sha w czasie ataku mantyd w Stoneplow, w Dolinie Czterech Wichrów. Dlaczego te dziwne rzeczy pojawiały się nagle na całym kontynencie? Czy działo się to wszędzie na Pandarii? Już sama myśl o sha wywoływała u mnie ciarki. Trudno było w nocy spać.
Następnego ranka przygotowywałam się do kontynuowania moich poszukiwań miejsca narodzin Wędrującej Wyspy, gdy wielki balon wylądował w Rybackiej Przystani! Pilot, łagodnie mówiący pandaren nazywający się Shin Whispercloud, przybył z północnego regionu, Szczytu Kun-Lai, aby odebrać dostawę ryb. Najwidoczniej robił dostawę do świętego miejsca wysoko w górach: Świątyni Białego Tygrysa. Ryby z Krasarang muszą być najlepsze w całej Pandarii; w przeciwnym wypadku, dlaczego Shin fatygowałby się tak daleko na południe?
Im więcej Shin mówił o Kun-Lai, tym bardziej chciałam je zobaczyć. Pilot balona powiedział, że z chęcią przyjmie mnie na pokład, o ile pomogę mu w załadunku ryb. Jak mogłabym odmówić? Pewnie, nadal nie odnalazłam miejsca w którym Liu Lang i Wspaniały Żółw rozpoczęli swoją podróż poprzez morza, jednak przynajmniej zapoznałam się z najbliższą okolicą. Wujek Chen i ja zawsze moglibyśmy tu wrócić później. Jednak, czy miałabym wtedy okazję na zobaczenie Kun-Lai? Z wujkiem zaszywającym się w browarze mogłoby to potrwać tygodnie - lub nawet miesiące - zanim w końcu odwiedzilibyśmy odległe zakątki Pandarii. Lub też nigdy byśmy tego nie zrobili. Potrafię wyobrazić sobie Wujka Chena kręcącego się przy browarze, wypijającego całe beczki ale i tyjącego bardziej niż balon Shina - zbyt wielki, by w ogóle przejść przez drzwi!
Była tylko jedna rzecz do zrobienia: podkasałam rękawy, wstrzymałam oddech i zaczęłam ładować beczki ryb do wielkiego kosza zwisającego z balona. Prawdopodobnie pachniałam jak rybak po zakończonej robocie, jednak była to mała cena za darmową wycieczkę w tak tajemnicze i ekscytujące miejsce jak Kun-Lai.
Po pożegnaniu się z wędkarzami, wcisnęłam Shisaia w moją podróżną torbę i wskoczyłam na pokład balona Shina. Niedługo potem wznosiliśmy się ponad Puszczę Krasarang wyżej, i wyżej, i wyżej! Wiatr poniósł nas na północ, ponad Jadeitowym Lasem, i dalej ku majestatycznym górom Kun-Lai. Przez dziury w białych, puchatych chmurach, zaczęłam dostrzegać cel swojej podróży.
Kiedy powiedziałam Shinowi, jak piękne wydaje się Kun-Lai z daleka, posmutniał. "Zabawne, jak wszystko zdaje się idealne z lotu ptaka," powiedział, "Kun-Lai jest cudownym miejscem, tak jak mówisz. Jednak w tych dniach nie wszystko idzie tam dobrze. Nad regionem zbierają się burzowe chmury, mała."
Shin wyjaśnienił, że wojna zawitała do niektórych części Kun-Lai. Powiedział mi, żebym się nie martwiła; miejsce, do którego mnie zabierał, było bezpieczne, jednak nadal zastanawiałam się, czy dołączenie do niego nie było błędem.
Wtedy przypomniałam sobie, że Wujek Chen i każdy inny wielki odkrywca musiał przemierzać ziemie niebezpieczne, jak i ziemie spokojne. Wszystko to było wpisane w żywot wędrowca. Wzięłam głęboki oddech i wpatrywałam się w dal, gotowa stawić czoła jakiemukolwiek wyzwaniu, które oczekiwało na mnie w ośnieżonych górach Szczytu Kun-Lai!
Mists of Pandaria: Dziennik podróży Li Li - część VI
Kumbol, | Komentarze : 0
Dodatek Mists of Pandaria już w tym miesiącu, powoli zaczyna więc ruszać machina podkręcająca atmosferę i przygotowująca graczy mentalnie, ale także i pod kątem fabularnym, do wkroczenia na nowe tereny Pandarenów. Oto przed wami dziennik podróży małej Li Li, która w swoich jedenastu wpisach opowie o Wędrującej Wyspie i przygodach na Pandarii.
Cytat z: Blizzard (źródło)
Wpis Szósty: Dolina Czterech Wichrów
Podczas tygodni, w ciągu których Wujek Chen i ja odkrywaliśmy Jadeitowy Las, zaczęłam czuć się jak obcy, nie mając żadnej prawdziwej więzi z Pandarią. Pewnie, moi przodkowie pochodzili z tych ziem, jednak to było generacje temu. Mimo że natrafiłam na kilku hozen (większych i bardziej szalonych niż te w domu), niemalże wszystko inne na kontynencie było znacznie odmienne od tego, co znałam.
Cóż, tak było, zanim odwiedziłam Dolinę Czterech Wichrów. Był to dom z dala od prawdziwego, tylko na znacznie większą skalę. Dolina - uważana za spichlerz Pandarii - była pokryta gigantycznymi traktami pól uprawnych, które sprawiały, że Rzędy na Wędrującej Wyspie wyglądały jak mały ogródek. Założę się, że jeden zbiór z upraw doliny mógłby wyżywić każdego pandarena w Wiosce Mandori - nawet grubasińskich jak Wujek Chen - przez całe życie.
Mogłabym wypełnić cały ten dziennik niesamowitymi rzeczami, które zobaczyłam w Dolinie, od ryczących Wodospadów Huangtze, do magicznych Sadzawek Czystości. Jednak to nie nowe rzeczy przyciągnęły moją uwagę, tylko rzeczy znajome, których nigdy nie spodziewałam się spotkać w miejscu tak bardzo oddalonym od domu.
Te odkrycia zaczęły się, gdy Wujek Chen i ja przemierzaliśmy dolinę w towarzystwie bohaterów z innych ziem Azerothu, podróżników takich jak my. Natrafienie na osoby nie pochodzące stąd nie było takim wielkim zaskoczeniem. Mój wujek powiedział mi, że skrzyżował drogi z kilkoma członkami Hordy i Przymierza kilka tygodni wcześniej (ja w tym czasie spałam). Wyszło na to, że obydwie frakcje wylądowały w Jadeitowym Lesie i sprawiały wszelkiego rodzaju kłopoty. Wciągnęli nawet niektórych lokalnych mieszkańców w konflikt między sobą, takich jak hozen i rasę rybo-ludzi nazywanych jinyu. Na szczęście, Wujek Chen i ja opuszczaliśmy już Las, gdy zaczynały dziać się te rzeczy.
Niedługo po tym, jak weszliśmy do doliny, spotkaliśmy koleżkę zwanego Mudmug, przyjacielskiego pandarena, który pędził swoje własne ale z błotnistej wody. Był całkiem dziwny, jednak polubiłam wielkoluda. Nagle ni stąd ni zowąd, powiedział nam o Browarze Stormstoutów będącym w okolicy. Wujek Chen i ja nie mogliśmy w to uwierzyć. Mieliśmy żyjących, oddychających kuzynów na Pandarii - oraz browar! Wieści te sprawiły, że Chen pierwszy raz od kilku tygodni poruszał się szybciej niż kilka kroków na godzinę.
Niestety Browar był w opłakanym stanie. Virmen (takie jak te na Wędrującej Wyspie) rozpleniły się w składach zboża i ryżu. Hozen przejęły części budynku i poszły na całość. Na domiar złego, Stormstout zarządzający gorzelnią, Wujek Gao, nie chciał nawet naszej pomocy! Cóż, Chen i ja nie zamierzaliśmy pozwolić, aby największe odkrycie w historii naszej rodziny przemieniło się w ruinę ze względu na jakiegoś zrzędliwego krewnego.
Ostatecznie, oczyściliśmy gorzelnię ze szkodników (coś, czego nie moglibyśmy dokonać bez pomocy naszych nowoprzybyłych z zewnętrznego świata towarzyszy). Kiedy miejsce było pod kontrolą, Gao otworzył się przede mną i Wujkiem. Przeważnie wielu innych Stormstoutów żyło i pracowało w browarze, jednak wybrali się oni wszyscy na zachód, aby walczyć z antycznym ludem insektów znanych jako mantydzi. Gao został pozostawiony w celu trzymania pieczy nad browarem. Domyślam się, że był pod ogromną presją, aby godnie reprezentować nasz ród, ponieważ jego wysiłki doprowadziły do pewnych niestabilnych trunków - typu tych, które ożywają i próbują cię zabić.
Gao nie wiedział, kiedy powrócą inni Stormstouci, jednak opowiedział nam o nich wszystko. Objaśnił również historię rodziny w dolinie, i jak daleko wstecz ona sięgała. Zaraz na zewnątrz browaru pokazał nam starą kapliczkę dedykowaną wdowie Mab Stormstout i jej synowi Liao. Słyszałam o tej dwójce od mojego tatka. Po tym jak mąż Mab zmarł w tragicznym wypadku przy prasie do winogron, zabrała ze sobą Liao i rozpoczęła nowe życie na Wędrującej Wyspie.
Poza rodziną Stormstout istniały jeszcze większe więzi pomiędzy doliną i moją ojczyzną. Gao twierdził, że Liu Lang - pomysłodawca Wędrującej Wyspy - urodził się i wychował w pobliżu browaru. Wyobraźcie to sobie! Jego miejsce urodzenia, w pobliżu wioski zwanej Stoneplow, było ulokowane na zachodnim krańcu doliny.
Każdego dnia dowiadywałam się nowych rzeczy o regionie i moich dalekich krewnych. Wszystko szło dobrze, zanim nie dotarły do nas nagle złe wieści...
Coś dużego działo się daleko na zachodzie, przy kolosalnym murze nazywanym Grzbietem Węża. Wiele, wiele lat temu, mogu - olbrzymi brutale, którzy rządzili Pandarią zanim moi przodkowie skopali im tyłki - zbudowali barierę, aby bronić się przed swoimi największymi wrogami, mantydami. Teraz, pandareni pilnowali Grzbietu Węża, jednak robako-stwory niedawno przedarły się przez obronę i rozpoczęły inwazję na najbliższą osadę: Stoneplow!
Wujek Chen i ja dołączyliśmy do wielkiej grupy pandarenów, którzy zebrali się w Stoneplow, aby odeprzeć najeźdźców. Sponiewieraliśmy mantydów, jednak miałam wrażenie, że był to tylko pierwszy z nadchodzących ataków. Miejscowi szeptali o jakiejś sile odpowiedzialnej za atak, mrocznej i tajemniczej mocy znanej jako Sha. Sama myśl o tym, że taka zła siła istnieje na Pandarii, wywołuje ciarki na plecach.
Sprawy uspokoiły się po ataku. Wujek Chen i Wujek Gao spędzali całe dnie w browarze, dyskutując o receptach i wypróbowując nowe ale. To było jak dla mnie w porządku. Chen tylko mnie spowalniał od momentu, kiedy dotarliśmy do Pandarii. Już nie mogłam się doczekać moich samodzielnych odkryć i znałam idealne miejsce do odwiedzenia: Puszcza Krasarang. To tam Liu Lang po raz pierwszy wypłynął z Pandarii na szczycie Shen-zin Su, morskiego żółwia, który ostatecznie urósł i stał się Wędrującą Wyspą!
Dowiedziałam się o Krasarang od jednego z farmerów w wiosce. Ostrzegał mnie, że miejsce to jest bardzo niebezpieczne, jednak to sprawiło tylko, że jeszcze bardziej chciałam się tam udać. Tak więc zebrałam trochę zapasów i zostawiłam notkę Wujkowi Chenowi, informując go gdzie się udałam. Miał swój nos tak głęboko wetknięty w sakwy chmielu, że stwierdziłam, iż zdążę wrócić, zanim zauważy, że mnie nie ma.
Byłam nareszcie wolna, przecierając szlak samodzielnie. Następny przystanek: Puszcza Krasarang i miejsce narodzin Wędrującej Wyspy.
Podczas tygodni, w ciągu których Wujek Chen i ja odkrywaliśmy Jadeitowy Las, zaczęłam czuć się jak obcy, nie mając żadnej prawdziwej więzi z Pandarią. Pewnie, moi przodkowie pochodzili z tych ziem, jednak to było generacje temu. Mimo że natrafiłam na kilku hozen (większych i bardziej szalonych niż te w domu), niemalże wszystko inne na kontynencie było znacznie odmienne od tego, co znałam.
Cóż, tak było, zanim odwiedziłam Dolinę Czterech Wichrów. Był to dom z dala od prawdziwego, tylko na znacznie większą skalę. Dolina - uważana za spichlerz Pandarii - była pokryta gigantycznymi traktami pól uprawnych, które sprawiały, że Rzędy na Wędrującej Wyspie wyglądały jak mały ogródek. Założę się, że jeden zbiór z upraw doliny mógłby wyżywić każdego pandarena w Wiosce Mandori - nawet grubasińskich jak Wujek Chen - przez całe życie.
Mogłabym wypełnić cały ten dziennik niesamowitymi rzeczami, które zobaczyłam w Dolinie, od ryczących Wodospadów Huangtze, do magicznych Sadzawek Czystości. Jednak to nie nowe rzeczy przyciągnęły moją uwagę, tylko rzeczy znajome, których nigdy nie spodziewałam się spotkać w miejscu tak bardzo oddalonym od domu.
Te odkrycia zaczęły się, gdy Wujek Chen i ja przemierzaliśmy dolinę w towarzystwie bohaterów z innych ziem Azerothu, podróżników takich jak my. Natrafienie na osoby nie pochodzące stąd nie było takim wielkim zaskoczeniem. Mój wujek powiedział mi, że skrzyżował drogi z kilkoma członkami Hordy i Przymierza kilka tygodni wcześniej (ja w tym czasie spałam). Wyszło na to, że obydwie frakcje wylądowały w Jadeitowym Lesie i sprawiały wszelkiego rodzaju kłopoty. Wciągnęli nawet niektórych lokalnych mieszkańców w konflikt między sobą, takich jak hozen i rasę rybo-ludzi nazywanych jinyu. Na szczęście, Wujek Chen i ja opuszczaliśmy już Las, gdy zaczynały dziać się te rzeczy.
Niedługo po tym, jak weszliśmy do doliny, spotkaliśmy koleżkę zwanego Mudmug, przyjacielskiego pandarena, który pędził swoje własne ale z błotnistej wody. Był całkiem dziwny, jednak polubiłam wielkoluda. Nagle ni stąd ni zowąd, powiedział nam o Browarze Stormstoutów będącym w okolicy. Wujek Chen i ja nie mogliśmy w to uwierzyć. Mieliśmy żyjących, oddychających kuzynów na Pandarii - oraz browar! Wieści te sprawiły, że Chen pierwszy raz od kilku tygodni poruszał się szybciej niż kilka kroków na godzinę.
Niestety Browar był w opłakanym stanie. Virmen (takie jak te na Wędrującej Wyspie) rozpleniły się w składach zboża i ryżu. Hozen przejęły części budynku i poszły na całość. Na domiar złego, Stormstout zarządzający gorzelnią, Wujek Gao, nie chciał nawet naszej pomocy! Cóż, Chen i ja nie zamierzaliśmy pozwolić, aby największe odkrycie w historii naszej rodziny przemieniło się w ruinę ze względu na jakiegoś zrzędliwego krewnego.
Ostatecznie, oczyściliśmy gorzelnię ze szkodników (coś, czego nie moglibyśmy dokonać bez pomocy naszych nowoprzybyłych z zewnętrznego świata towarzyszy). Kiedy miejsce było pod kontrolą, Gao otworzył się przede mną i Wujkiem. Przeważnie wielu innych Stormstoutów żyło i pracowało w browarze, jednak wybrali się oni wszyscy na zachód, aby walczyć z antycznym ludem insektów znanych jako mantydzi. Gao został pozostawiony w celu trzymania pieczy nad browarem. Domyślam się, że był pod ogromną presją, aby godnie reprezentować nasz ród, ponieważ jego wysiłki doprowadziły do pewnych niestabilnych trunków - typu tych, które ożywają i próbują cię zabić.
Gao nie wiedział, kiedy powrócą inni Stormstouci, jednak opowiedział nam o nich wszystko. Objaśnił również historię rodziny w dolinie, i jak daleko wstecz ona sięgała. Zaraz na zewnątrz browaru pokazał nam starą kapliczkę dedykowaną wdowie Mab Stormstout i jej synowi Liao. Słyszałam o tej dwójce od mojego tatka. Po tym jak mąż Mab zmarł w tragicznym wypadku przy prasie do winogron, zabrała ze sobą Liao i rozpoczęła nowe życie na Wędrującej Wyspie.
Poza rodziną Stormstout istniały jeszcze większe więzi pomiędzy doliną i moją ojczyzną. Gao twierdził, że Liu Lang - pomysłodawca Wędrującej Wyspy - urodził się i wychował w pobliżu browaru. Wyobraźcie to sobie! Jego miejsce urodzenia, w pobliżu wioski zwanej Stoneplow, było ulokowane na zachodnim krańcu doliny.
Każdego dnia dowiadywałam się nowych rzeczy o regionie i moich dalekich krewnych. Wszystko szło dobrze, zanim nie dotarły do nas nagle złe wieści...
Coś dużego działo się daleko na zachodzie, przy kolosalnym murze nazywanym Grzbietem Węża. Wiele, wiele lat temu, mogu - olbrzymi brutale, którzy rządzili Pandarią zanim moi przodkowie skopali im tyłki - zbudowali barierę, aby bronić się przed swoimi największymi wrogami, mantydami. Teraz, pandareni pilnowali Grzbietu Węża, jednak robako-stwory niedawno przedarły się przez obronę i rozpoczęły inwazję na najbliższą osadę: Stoneplow!
Wujek Chen i ja dołączyliśmy do wielkiej grupy pandarenów, którzy zebrali się w Stoneplow, aby odeprzeć najeźdźców. Sponiewieraliśmy mantydów, jednak miałam wrażenie, że był to tylko pierwszy z nadchodzących ataków. Miejscowi szeptali o jakiejś sile odpowiedzialnej za atak, mrocznej i tajemniczej mocy znanej jako Sha. Sama myśl o tym, że taka zła siła istnieje na Pandarii, wywołuje ciarki na plecach.
Sprawy uspokoiły się po ataku. Wujek Chen i Wujek Gao spędzali całe dnie w browarze, dyskutując o receptach i wypróbowując nowe ale. To było jak dla mnie w porządku. Chen tylko mnie spowalniał od momentu, kiedy dotarliśmy do Pandarii. Już nie mogłam się doczekać moich samodzielnych odkryć i znałam idealne miejsce do odwiedzenia: Puszcza Krasarang. To tam Liu Lang po raz pierwszy wypłynął z Pandarii na szczycie Shen-zin Su, morskiego żółwia, który ostatecznie urósł i stał się Wędrującą Wyspą!
Dowiedziałam się o Krasarang od jednego z farmerów w wiosce. Ostrzegał mnie, że miejsce to jest bardzo niebezpieczne, jednak to sprawiło tylko, że jeszcze bardziej chciałam się tam udać. Tak więc zebrałam trochę zapasów i zostawiłam notkę Wujkowi Chenowi, informując go gdzie się udałam. Miał swój nos tak głęboko wetknięty w sakwy chmielu, że stwierdziłam, iż zdążę wrócić, zanim zauważy, że mnie nie ma.
Byłam nareszcie wolna, przecierając szlak samodzielnie. Następny przystanek: Puszcza Krasarang i miejsce narodzin Wędrującej Wyspy.
Mists of Pandaria: Dziennik podróży Li Li - część V
Kumbol, | Komentarze : 0
Dodatek Mists of Pandaria już w tym miesiącu, powoli zaczyna więc ruszać machina podkręcająca atmosferę i przygotowująca graczy mentalnie, ale także i pod kątem fabularnym, do wkroczenia na nowe tereny Pandarenów. Oto przed wami dziennik podróży małej Li Li, która w swoich jedenastu wpisach opowie o Wędrującej Wyspie.
Cytat z: Blizzard (źródło)
Wpis Piąty: Jadeitowy Las
Wiele się wydarzyło odkąd ostatni raz pisałam dziennik. Po pierwsze, Wujek Chen nareszcie powrócił na Wędrującą Wyspę (dzięki mojej pomocy). Chwilę potem udaliśmy się do najdalszych zakątków świata w poszukiwaniu legendarnego kontynentu Pandarii. Większość mieszkańców Wielkiego Żółwia była przekonana, że została ona już dawno zniszczona, przez wojnę lub zarazę.
Cóż, mylili się.
Po bitwach z piratami, przetrwaniu brutalnego sztormu na morzu i pokonaniu wielu przeciwności losu, Wujek Chen i ja dokonaliśmy niemożliwego: odnaleźliśmy Pandarię, zaginioną ojczyznę naszych przodków!
Jednak dotarcie tam nie poszło tak do końca zgodnie z planem. Naszym przewodnikiem podczas tej podróży była Perła Pandarii, mistyczny artefakt, który objawił mi wizje, jak zlokalizować kontynent. Chciałabym tylko, żeby głupia perła ostrzegła nas, jak bardzo niebezpieczna będzie to podróż.
Ważne jest jednak, że dotarliśmy na Pandarię w jednym kawałku. Przybiliśmy do brzegu w pobliżu Jadeitowego Lasu, regionu, który rozciągał się na wschodnim wybrzeżu kontynentu. Lasy były zielone, jak okiem sięgnąć, z gęstwinami bambusa, pełnymi dziwnych roślin i stworzeń.
Wujek Chen i ja nie posiadaliśmy mapy, ale to nie był problem. Po przyjrzeniu się najbliższej okolicy wybraliśmy losowy kierunek i rozpoczęliśmy naszą podróż, jak zrobiłby każdy prawdziwy wyznawca Drogi Wędrowca: jeden krok na raz.
Nie trwało długo nim pojawili się lokalni mieszkańcy, aby nas przywitać. Tuziny świdrujących wzrokiem ludzi-jaszczurek (którzy, jak się potem dowiedziałam, nazywali się saurok) wypłynęło z lasu. Pachnieli trochę jak stara skóra nasączona w zepsutym ale i wepchnięta do baryłek sfermentowanej pasty rybnej Babci Mei. A to było najlepsze, co można było o nich powiedzieć.
Poradziliśmy sobie ze skórzanymi twarzami bardzo szybko (cóż, może w większej części Wujek Chen). Jedynym, który sprawił nam faktycznych problemów był lider, wielki saurok pokryty bliznami, wojennymi barwami i jeszcze większą ilością blizn. Wkrótce uciekał przez las, łkając jak dziecko.
W pobliżu znaleźliśmy obskurne obozowisko sauroków. Było wypełnione czymś, co wyglądało na łupy z grabieży: wózki ziarna, warzywa i wielkie kawały czystego jadeitu. Kiedy przekopywaliśmy się przez rzeczy, grupa pandarenów powoli wyłoniła się z lasu. Kiedy dostrzegli, że saurokowie odeszli, kłaniali się nisko i traktowali nas jakbyśmy byli bohaterami! Wyszło na to, że skórzane twarze terroryzowali okolicę, i wszelkie próby ich pokonania spełzły na niczym.
Nasi nowi fani oniemieli, gdy Wujek Chen powiedział im, że pochodzimy z Wędrującej Wyspy. Ludność Pandarii nie widziała Wielkiego Żółwia od wieków i większość z nich zaczęła myśleć, że Wyspa przestała istnieć. Byłam zaskoczona tym, jak bardzo pandareni z Jadeitowego Lasu są podobni do tych z domu. Oprócz pewnych różnic w ubiorze, niewiele się zmieniło przez te stulecia.
Kiedy się dowiedzieli, że jesteśmy dobrymi podróżnikami starej daty, pandareni opowiedzieli nam dużo o Jadeitowym Lesie, jego mieszkańcach i najważniejszym miejscu: Świątyni Jadeitowego Węża. Poza byciem monumentem dla legendarnego pandareńskiego imperatora Shaohao, niesamowita świątynia była blisko związana z Jadeitowym Wężem, Yu’lonem, jednym z czterech niebiańskich bytów doglądających Pandarii.
Gdy Wujek Chan i ja dotarliśmy na świątynne ziemie, robotnicy rzeźbili ogromną jadeitową statuę nazywaną Sercem Węża. Co każde sto lat, Yu’lon przenosi swoją życiową esencję w rzeźbę, która potem zmieni się w nowe stworzenie. Ten cykl – tworzenia statuy, aby Yu’lon mogła dokonać odrodzenie – trwa już od generacji, i ci najeźdźcy saurok zagrozili całemu przedsięwzięciu, kradnąc robotnikom zapasy cennego jadeitu.
Jeden z opiekunów świątyni, Starszy Mędrzec Rain-Zhu, był na tyle miły, aby oprowadzić mnie i Wujka Chena po okolicznych terenach. Zabrał nas na północ do Arboretum, pięknego skrawka ziemi, który był domem dla Zakonu Chmurowych Węży. Ta nie znająca strachu grupa ma długą historię oswajania, wychowywania i ujeżdżania chmurowych węży występujących w regionie, majestatycznych latających bestii, które widziałam na niebie ponad świątynią.
Stary Rain-Zu powiedział, że spełni każdą naszą prośbę w związku z pokonaniem sauroków i zwrotem jadeitu. Moim pierwszym odruchem było poproszenie o węża na własność (małe były słodkie), jednak Wujek Chen stwierdził, że to prośba o zbyt wiele. Tak więc zdecydowałam się na następną najlepszą rzecz jaka mi przychodziła do głowy: przejażdżkę na chmurowym wężu!
Odleciałabym do domu na jednym z wielkich żurawi – lub nawet na zbudowanym przez gobliny zeppelinie – jednak ten chmurowy wąż był klasą samą w sobie. Bestia wystrzeliła w niebo szybciej niż wszystko co do tej pory widziałam. Będąc tak wysoko uzyskałam dobry widok na to, co leży za Jadeitowym Lasem. Na zachód: rozciągały się równiny i pola uprawne. Na północny zachód: ciągnęły się niemożliwie wysokie góry, ze szczytami pokrytymi śniegiem. Pandaria była ogromna. Było tak wiele do odkrycia. Przemierzałam cały kontynent, którego przez generacje nie widział żaden z pandarenów zamieszkujących Wędrującą Wyspę!
Zanim z wujkiem wyruszyliśmy pokonać resztę drogi przez las, zdecydowaliśmy się dać Rain-Zhu Perłę Pandarii. Traktował nas jak rodzinę i widząc, jak pandareni czcili świątynię jako centrum mądrości i porady, nie moglibyśmy znaleźć lepszego miejsca na przekazanie perły. Trudno było się z nią rozstać, ale doprowadziła ona już nas do Pandarii. Nadszedł czas, aby perła poprowadziła kogoś innego ku przeznaczeniu.
W tygodniach, które nastąpiły później, Wujek Chen i ja szliśmy, i szliśmy... i szliśmy. Jadeitowy Las zdawał ciągnąć się w nieskończoność i za każdym rogiem było coś nowego i ekscytującego: odosobnione pandareńskie kapliczki, antyczne pokryte pnączami ruiny i monastery schowane wysoko w górach. Jedynym problemem było to, że wujek poruszał się ślimaczym tempem, zatrzymując się co kilka minut, aby usiąść i „cieszyć się scenerią”, jak to ujął.
W końcu dotarliśmy do granicy Jadeitowego Lasu. Dalej leżała Dolina Czterech Wichrów, pola uprawne, które widzieliśmy z grzbietów chmurowych węży. W tym momencie aż się wyrywałam, aby poznać coś innego niż las, jednak nigdy nie mogłam się spodziewać tego, co Wujek Chen i ja spotkamy na następnym etapie podróży.
Wkrótce możemy dokonać odkrycia, które na zawsze zmieni nasze pojęcie o rodzinie Stormstout!
Wiele się wydarzyło odkąd ostatni raz pisałam dziennik. Po pierwsze, Wujek Chen nareszcie powrócił na Wędrującą Wyspę (dzięki mojej pomocy). Chwilę potem udaliśmy się do najdalszych zakątków świata w poszukiwaniu legendarnego kontynentu Pandarii. Większość mieszkańców Wielkiego Żółwia była przekonana, że została ona już dawno zniszczona, przez wojnę lub zarazę.
Cóż, mylili się.
Po bitwach z piratami, przetrwaniu brutalnego sztormu na morzu i pokonaniu wielu przeciwności losu, Wujek Chen i ja dokonaliśmy niemożliwego: odnaleźliśmy Pandarię, zaginioną ojczyznę naszych przodków!
Jednak dotarcie tam nie poszło tak do końca zgodnie z planem. Naszym przewodnikiem podczas tej podróży była Perła Pandarii, mistyczny artefakt, który objawił mi wizje, jak zlokalizować kontynent. Chciałabym tylko, żeby głupia perła ostrzegła nas, jak bardzo niebezpieczna będzie to podróż.
Ważne jest jednak, że dotarliśmy na Pandarię w jednym kawałku. Przybiliśmy do brzegu w pobliżu Jadeitowego Lasu, regionu, który rozciągał się na wschodnim wybrzeżu kontynentu. Lasy były zielone, jak okiem sięgnąć, z gęstwinami bambusa, pełnymi dziwnych roślin i stworzeń.
Wujek Chen i ja nie posiadaliśmy mapy, ale to nie był problem. Po przyjrzeniu się najbliższej okolicy wybraliśmy losowy kierunek i rozpoczęliśmy naszą podróż, jak zrobiłby każdy prawdziwy wyznawca Drogi Wędrowca: jeden krok na raz.
Nie trwało długo nim pojawili się lokalni mieszkańcy, aby nas przywitać. Tuziny świdrujących wzrokiem ludzi-jaszczurek (którzy, jak się potem dowiedziałam, nazywali się saurok) wypłynęło z lasu. Pachnieli trochę jak stara skóra nasączona w zepsutym ale i wepchnięta do baryłek sfermentowanej pasty rybnej Babci Mei. A to było najlepsze, co można było o nich powiedzieć.
Poradziliśmy sobie ze skórzanymi twarzami bardzo szybko (cóż, może w większej części Wujek Chen). Jedynym, który sprawił nam faktycznych problemów był lider, wielki saurok pokryty bliznami, wojennymi barwami i jeszcze większą ilością blizn. Wkrótce uciekał przez las, łkając jak dziecko.
W pobliżu znaleźliśmy obskurne obozowisko sauroków. Było wypełnione czymś, co wyglądało na łupy z grabieży: wózki ziarna, warzywa i wielkie kawały czystego jadeitu. Kiedy przekopywaliśmy się przez rzeczy, grupa pandarenów powoli wyłoniła się z lasu. Kiedy dostrzegli, że saurokowie odeszli, kłaniali się nisko i traktowali nas jakbyśmy byli bohaterami! Wyszło na to, że skórzane twarze terroryzowali okolicę, i wszelkie próby ich pokonania spełzły na niczym.
Nasi nowi fani oniemieli, gdy Wujek Chen powiedział im, że pochodzimy z Wędrującej Wyspy. Ludność Pandarii nie widziała Wielkiego Żółwia od wieków i większość z nich zaczęła myśleć, że Wyspa przestała istnieć. Byłam zaskoczona tym, jak bardzo pandareni z Jadeitowego Lasu są podobni do tych z domu. Oprócz pewnych różnic w ubiorze, niewiele się zmieniło przez te stulecia.
Kiedy się dowiedzieli, że jesteśmy dobrymi podróżnikami starej daty, pandareni opowiedzieli nam dużo o Jadeitowym Lesie, jego mieszkańcach i najważniejszym miejscu: Świątyni Jadeitowego Węża. Poza byciem monumentem dla legendarnego pandareńskiego imperatora Shaohao, niesamowita świątynia była blisko związana z Jadeitowym Wężem, Yu’lonem, jednym z czterech niebiańskich bytów doglądających Pandarii.
Gdy Wujek Chan i ja dotarliśmy na świątynne ziemie, robotnicy rzeźbili ogromną jadeitową statuę nazywaną Sercem Węża. Co każde sto lat, Yu’lon przenosi swoją życiową esencję w rzeźbę, która potem zmieni się w nowe stworzenie. Ten cykl – tworzenia statuy, aby Yu’lon mogła dokonać odrodzenie – trwa już od generacji, i ci najeźdźcy saurok zagrozili całemu przedsięwzięciu, kradnąc robotnikom zapasy cennego jadeitu.
Jeden z opiekunów świątyni, Starszy Mędrzec Rain-Zhu, był na tyle miły, aby oprowadzić mnie i Wujka Chena po okolicznych terenach. Zabrał nas na północ do Arboretum, pięknego skrawka ziemi, który był domem dla Zakonu Chmurowych Węży. Ta nie znająca strachu grupa ma długą historię oswajania, wychowywania i ujeżdżania chmurowych węży występujących w regionie, majestatycznych latających bestii, które widziałam na niebie ponad świątynią.
Stary Rain-Zu powiedział, że spełni każdą naszą prośbę w związku z pokonaniem sauroków i zwrotem jadeitu. Moim pierwszym odruchem było poproszenie o węża na własność (małe były słodkie), jednak Wujek Chen stwierdził, że to prośba o zbyt wiele. Tak więc zdecydowałam się na następną najlepszą rzecz jaka mi przychodziła do głowy: przejażdżkę na chmurowym wężu!
Odleciałabym do domu na jednym z wielkich żurawi – lub nawet na zbudowanym przez gobliny zeppelinie – jednak ten chmurowy wąż był klasą samą w sobie. Bestia wystrzeliła w niebo szybciej niż wszystko co do tej pory widziałam. Będąc tak wysoko uzyskałam dobry widok na to, co leży za Jadeitowym Lasem. Na zachód: rozciągały się równiny i pola uprawne. Na północny zachód: ciągnęły się niemożliwie wysokie góry, ze szczytami pokrytymi śniegiem. Pandaria była ogromna. Było tak wiele do odkrycia. Przemierzałam cały kontynent, którego przez generacje nie widział żaden z pandarenów zamieszkujących Wędrującą Wyspę!
Zanim z wujkiem wyruszyliśmy pokonać resztę drogi przez las, zdecydowaliśmy się dać Rain-Zhu Perłę Pandarii. Traktował nas jak rodzinę i widząc, jak pandareni czcili świątynię jako centrum mądrości i porady, nie moglibyśmy znaleźć lepszego miejsca na przekazanie perły. Trudno było się z nią rozstać, ale doprowadziła ona już nas do Pandarii. Nadszedł czas, aby perła poprowadziła kogoś innego ku przeznaczeniu.
W tygodniach, które nastąpiły później, Wujek Chen i ja szliśmy, i szliśmy... i szliśmy. Jadeitowy Las zdawał ciągnąć się w nieskończoność i za każdym rogiem było coś nowego i ekscytującego: odosobnione pandareńskie kapliczki, antyczne pokryte pnączami ruiny i monastery schowane wysoko w górach. Jedynym problemem było to, że wujek poruszał się ślimaczym tempem, zatrzymując się co kilka minut, aby usiąść i „cieszyć się scenerią”, jak to ujął.
W końcu dotarliśmy do granicy Jadeitowego Lasu. Dalej leżała Dolina Czterech Wichrów, pola uprawne, które widzieliśmy z grzbietów chmurowych węży. W tym momencie aż się wyrywałam, aby poznać coś innego niż las, jednak nigdy nie mogłam się spodziewać tego, co Wujek Chen i ja spotkamy na następnym etapie podróży.
Wkrótce możemy dokonać odkrycia, które na zawsze zmieni nasze pojęcie o rodzinie Stormstout!
Mists of Pandaria: Dziennik podróży Li Li - część IV
Caritas, | Komentarze : 0
Dodatek Mists of Pandaria już w tym miesiącu, powoli zaczyna więc ruszać machina podkręcająca atmosferę i przygotowująca graczy mentalnie, ale także i pod kątem fabularnym, do wkroczenia na nowe tereny Pandarenów. Oto przed wami dziennik podróży małej Li Li, która w swoich jedenastu wpisach opowie o Wędrującej Wyspie.
Cytat z: Li Li (źródło)
Wpis Czwarty: Zakazany Las
Obładowana zapasami z Farmy Dai-Lo, przygotowałam się na wyprawę do najbardziej zabójczego miejsca na Wędrującej Wyspie: Lasu Pei-Wu!
Las ten jest niebezpieczny – zakazany dla niemal wszystkich pandarenów – i wiedziałam, że wkradnięcie się do niego nie będzie łatwe. Wzgórza i strome, kamienne góry otaczają gęsty bambusowy las, i tak naprawdę jedyna droga prowadząca do wnętrza jest zablokowana dwoma masywnymi bramami. Te wytrzymałe bariery są umieszczone na zewnątrz Wioski Mandori, gdzie spędziłam całe swoje życie. Może to brzmieć jak błahostka, jednak zawsze kręcą się tu jacyś pandareni, więc trudnym jest przedostanie się niezauważonym przez mury.
Żeby było jeszcze gorzej, widziałam Strongbo, kiedy szukałam odosobnionego miejsca, w którym mogłabym wspiąć się na pierwszą bramę. Dlaczego wybrał sobie akurat dzisiejszy dzień, ze wszystkich możliwych, aby kręcić się po wiosce? Zapytał mnie wcześniej przy Śpiewających Sadzawkach, co kombinuję. „Chcę doświadczyć piękna i splendoru naszego domu,” brzmiała moja odpowiedź – i była prawdziwa!
Mimo to, Strongbo po prostu zmrużył oczy i nachmurzył się jak zwykle. (Zastanawiam się, czy zdaje sobie sprawę, jak bardzo przypomina pomarszczoną starą ropuchę, gdy to robi.) Przy Bo wścibiającym swój nos w okolicy, udałam się do domu, aby się przyczaić i trochę odpocząć, dopóki teren nie będzie czysty. Przed wschodem słońca, wykradłam się na ciche, puste ulice, i wspięłam się na dwie wspaniałe bramy przy użyciu liny z włosów jaka, w którą zaopatrzyłam się w Dai-Lo.
Wkrótce, słońce wyjrzało zza horyzontu, jednak grube sklepienie Pei-Wu blokowało niemal całe światło. Mgła snuła się nisko przy ziemi, dodatkowo zmniejszając widoczność. Jednak mogłam słyszeć dźwięki dookoła mnie… było ich bardzo wiele. Region jest znany z obfitości w zwierzęta, jednak tylko jedno z nich uderza strachem prosto w serce każdego pandarena: straszliwy tygrys Pei-Wu.
I jeden z nich polował na mnie. Gdziekolwiek nie poszłam, ciężkie kroki podążały za mną w oddali. Jeśli się zatrzymywałam, i one ustawały. Jeśli się poruszałam, i one się poruszały. I wtedy, nagle, bestia ruszyła na mnie, prychając i warcząc. Przybrałam pozycję wytrzymałego lisa, aby się obronić, gdy gigant wyłonił się ze mgieł –
To był Strongbo!
Dlaczego nie mógł zająć się własnymi sprawami? Bez słowa, Bo zabrał mnie z powrotem do domu, i obudził Tatka, po czym powiedział mu, że wkradłam się do zakazanego lasu. Tatko maglował mnie przez dobrą godzinę, zanim w końcu się uspokoił. Zdecydował, że jako karę, będę musiała przejść cały tydzień treningu w Śpiewających Sadzawkach… pod czujnym okiem Bo.
Próbowałam wytłumaczyć Tacie, co robiłam, że odkrywałam Wielkiego Żółwia, i opisywałam, jak wspaniała była ta przygoda. Myślała, że to go ucieszy, jednak zdawał się tego nie rozumieć, lub go to nie obchodziło.
Tatko powiedział, że moja kara rozpocznie się następnego dnia, co oznaczało, że mam czas odwiedzić jeszcze jedno miejsce. Nadal wściekając się na to, co zaszło, udałam się na zachód, póki nie dotarłam do długiej, wietrznej ścieżki prowadzącej do Lasu Kosturów – ostatecznego miejsca spoczynku Starszyzny pandarenów na Wędrującej Wyspie. Masywny kamienny lew, Strażnik Starszyzny, bronił wejścia, i potężne stworzenie nie wpuściłoby cię do środka, dopóki nie pokonałbyś go w walce. (Byłam jednym z najmłodszych pandarenów, którzy kiedykolwiek przeszli ten test).
Wiele lat temu, zanim opuścił Wielkiego Żółwia, Wujek Chen powiedział mi, że często odwiedzał tę część wyspy w poszukiwaniu inspiracji. Wtedy nie rozumiałam, dlaczego, ale teraz już wiem. W tym miejscu jest magia. Kiedy ktoś jest chowany tutaj na spoczynek, jego wędrowna laska jest zasadzana w glebie, i po pewnym czasie wyrasta na wspaniałe drzewo. Tak więc, po wielu generacjach, wyrósł cały las – cała historia wspaniałych pandarenów z wyspy.
Nawet moja rodzina ma tu swoje miejsce… jednak wolałabym o tym nie pisać. Nie odwiedziłam go podczas tej przechadzki. Po mojej kłótni z Tatkiem, ostatniej rzeczy, jakiej potrzebowałam było dalsze strapienie.
Gdy przechadzałam się przez jedne z najstarszych gęstwin tego miejsca, natknęłam się na Członka Starszyzny Shaopai, zapalającego kadzidło na kapliczce swojej rodziny. Był niesamowicie mądrym pandarenem z pobliskiej Wioski Porannej Bryzy. Członek starszyzny spędził całe swoje życie spisując słowa mądrości dla dobra przyszłych generacji.
Shaopai szedł ze mną przez krótki czas, wskazując drzewa, i mówiąc, czyjej pamięci są wyrazem. Zanim udał się z powrotem do swojej wioski, powiedział, „Widzę, że błądzisz w myślach, mała Stormstout. Nie mnie zadawać pytania odnośnie twoich osobistych spraw, ale weź to.” Członek starszyzny dał mi gładki, okrągły obiekt trochę większy od mojej łapy – kamień zmartwień. „Kiedy życie będzie kładło ciężar na twe barki, kamień zmartwień trochę zmniejszy obciążenie. Jego magia jest bardzo potężna.”
Zawsze sądziłam, że kamienie zmartwień są bezużytecznymi świecidełkami, jednak jeśli geniusz taki jak Shaopai wierzył, że działają, to było dla mnie wystarczające.
Kiedy w końcu opuściłam lasy, naszło mnie dziwne uczucie, i nie byłam w stanie się go pozbyć. Byłam wdzięczna za prezent od Shaopai, i za możliwość odwiedzenia wielu wspaniałych miejsc na wyspie, jednak pragnęłam więcej. Wędrująca Wyspa jest piękną, magiczną ziemią, pełną historii i cudów. Dla mnie jednak, jest domem. Widziałam już wszystko. Tymczasem, tam jest cały świat, oczekujący na odkrycie, i obawiam się, że nie będzie mi dane tego doświadczyć.
Spędziłam resztę dnia w Wielkiej Bibliotece, czytając ponownie listy Wujka Chena. Tęsknię za nim. Tatko mówi, że wujek prawdopodobnie zabił się na jednej ze swoich „szaleńczych” wypraw, jednak nie wierzyłam w to. Wiem, że nadal gdzieś tam jest, i jestem pewna, że pewnego dnia powróci.
Zanim to nastąpi, wszystko, co mogę zrobić, to utrzymywać Ścieżkę Wędrowca tutaj na Wielkim Żółwiu. Wujek Chen byłby z tego dumny… Moi przodkowie byliby z tego dumni. Tak właśnie mieliśmy żyć! Jak sam Liu Lang kiedyś powiedział, „Każdy horyzont jest skrzynią pełną skarbów; każda pusta mapa, historia czekającą na opowiedzenie.”
Jeśli tylko mój tatko mógłby to zrozumieć. Niezależnie od tego, co mówi, któregoś dnia zostawię swój ślad w świecie.
A kiedy to zrobię, być może Wujek Chen będzie tam przy mnie.
Obładowana zapasami z Farmy Dai-Lo, przygotowałam się na wyprawę do najbardziej zabójczego miejsca na Wędrującej Wyspie: Lasu Pei-Wu!
Las ten jest niebezpieczny – zakazany dla niemal wszystkich pandarenów – i wiedziałam, że wkradnięcie się do niego nie będzie łatwe. Wzgórza i strome, kamienne góry otaczają gęsty bambusowy las, i tak naprawdę jedyna droga prowadząca do wnętrza jest zablokowana dwoma masywnymi bramami. Te wytrzymałe bariery są umieszczone na zewnątrz Wioski Mandori, gdzie spędziłam całe swoje życie. Może to brzmieć jak błahostka, jednak zawsze kręcą się tu jacyś pandareni, więc trudnym jest przedostanie się niezauważonym przez mury.
Żeby było jeszcze gorzej, widziałam Strongbo, kiedy szukałam odosobnionego miejsca, w którym mogłabym wspiąć się na pierwszą bramę. Dlaczego wybrał sobie akurat dzisiejszy dzień, ze wszystkich możliwych, aby kręcić się po wiosce? Zapytał mnie wcześniej przy Śpiewających Sadzawkach, co kombinuję. „Chcę doświadczyć piękna i splendoru naszego domu,” brzmiała moja odpowiedź – i była prawdziwa!
Mimo to, Strongbo po prostu zmrużył oczy i nachmurzył się jak zwykle. (Zastanawiam się, czy zdaje sobie sprawę, jak bardzo przypomina pomarszczoną starą ropuchę, gdy to robi.) Przy Bo wścibiającym swój nos w okolicy, udałam się do domu, aby się przyczaić i trochę odpocząć, dopóki teren nie będzie czysty. Przed wschodem słońca, wykradłam się na ciche, puste ulice, i wspięłam się na dwie wspaniałe bramy przy użyciu liny z włosów jaka, w którą zaopatrzyłam się w Dai-Lo.
Wkrótce, słońce wyjrzało zza horyzontu, jednak grube sklepienie Pei-Wu blokowało niemal całe światło. Mgła snuła się nisko przy ziemi, dodatkowo zmniejszając widoczność. Jednak mogłam słyszeć dźwięki dookoła mnie… było ich bardzo wiele. Region jest znany z obfitości w zwierzęta, jednak tylko jedno z nich uderza strachem prosto w serce każdego pandarena: straszliwy tygrys Pei-Wu.
I jeden z nich polował na mnie. Gdziekolwiek nie poszłam, ciężkie kroki podążały za mną w oddali. Jeśli się zatrzymywałam, i one ustawały. Jeśli się poruszałam, i one się poruszały. I wtedy, nagle, bestia ruszyła na mnie, prychając i warcząc. Przybrałam pozycję wytrzymałego lisa, aby się obronić, gdy gigant wyłonił się ze mgieł –
To był Strongbo!
Dlaczego nie mógł zająć się własnymi sprawami? Bez słowa, Bo zabrał mnie z powrotem do domu, i obudził Tatka, po czym powiedział mu, że wkradłam się do zakazanego lasu. Tatko maglował mnie przez dobrą godzinę, zanim w końcu się uspokoił. Zdecydował, że jako karę, będę musiała przejść cały tydzień treningu w Śpiewających Sadzawkach… pod czujnym okiem Bo.
Próbowałam wytłumaczyć Tacie, co robiłam, że odkrywałam Wielkiego Żółwia, i opisywałam, jak wspaniała była ta przygoda. Myślała, że to go ucieszy, jednak zdawał się tego nie rozumieć, lub go to nie obchodziło.
Tatko powiedział, że moja kara rozpocznie się następnego dnia, co oznaczało, że mam czas odwiedzić jeszcze jedno miejsce. Nadal wściekając się na to, co zaszło, udałam się na zachód, póki nie dotarłam do długiej, wietrznej ścieżki prowadzącej do Lasu Kosturów – ostatecznego miejsca spoczynku Starszyzny pandarenów na Wędrującej Wyspie. Masywny kamienny lew, Strażnik Starszyzny, bronił wejścia, i potężne stworzenie nie wpuściłoby cię do środka, dopóki nie pokonałbyś go w walce. (Byłam jednym z najmłodszych pandarenów, którzy kiedykolwiek przeszli ten test).
Wiele lat temu, zanim opuścił Wielkiego Żółwia, Wujek Chen powiedział mi, że często odwiedzał tę część wyspy w poszukiwaniu inspiracji. Wtedy nie rozumiałam, dlaczego, ale teraz już wiem. W tym miejscu jest magia. Kiedy ktoś jest chowany tutaj na spoczynek, jego wędrowna laska jest zasadzana w glebie, i po pewnym czasie wyrasta na wspaniałe drzewo. Tak więc, po wielu generacjach, wyrósł cały las – cała historia wspaniałych pandarenów z wyspy.
Nawet moja rodzina ma tu swoje miejsce… jednak wolałabym o tym nie pisać. Nie odwiedziłam go podczas tej przechadzki. Po mojej kłótni z Tatkiem, ostatniej rzeczy, jakiej potrzebowałam było dalsze strapienie.
Gdy przechadzałam się przez jedne z najstarszych gęstwin tego miejsca, natknęłam się na Członka Starszyzny Shaopai, zapalającego kadzidło na kapliczce swojej rodziny. Był niesamowicie mądrym pandarenem z pobliskiej Wioski Porannej Bryzy. Członek starszyzny spędził całe swoje życie spisując słowa mądrości dla dobra przyszłych generacji.
Shaopai szedł ze mną przez krótki czas, wskazując drzewa, i mówiąc, czyjej pamięci są wyrazem. Zanim udał się z powrotem do swojej wioski, powiedział, „Widzę, że błądzisz w myślach, mała Stormstout. Nie mnie zadawać pytania odnośnie twoich osobistych spraw, ale weź to.” Członek starszyzny dał mi gładki, okrągły obiekt trochę większy od mojej łapy – kamień zmartwień. „Kiedy życie będzie kładło ciężar na twe barki, kamień zmartwień trochę zmniejszy obciążenie. Jego magia jest bardzo potężna.”
Zawsze sądziłam, że kamienie zmartwień są bezużytecznymi świecidełkami, jednak jeśli geniusz taki jak Shaopai wierzył, że działają, to było dla mnie wystarczające.
Kiedy w końcu opuściłam lasy, naszło mnie dziwne uczucie, i nie byłam w stanie się go pozbyć. Byłam wdzięczna za prezent od Shaopai, i za możliwość odwiedzenia wielu wspaniałych miejsc na wyspie, jednak pragnęłam więcej. Wędrująca Wyspa jest piękną, magiczną ziemią, pełną historii i cudów. Dla mnie jednak, jest domem. Widziałam już wszystko. Tymczasem, tam jest cały świat, oczekujący na odkrycie, i obawiam się, że nie będzie mi dane tego doświadczyć.
Spędziłam resztę dnia w Wielkiej Bibliotece, czytając ponownie listy Wujka Chena. Tęsknię za nim. Tatko mówi, że wujek prawdopodobnie zabił się na jednej ze swoich „szaleńczych” wypraw, jednak nie wierzyłam w to. Wiem, że nadal gdzieś tam jest, i jestem pewna, że pewnego dnia powróci.
Zanim to nastąpi, wszystko, co mogę zrobić, to utrzymywać Ścieżkę Wędrowca tutaj na Wielkim Żółwiu. Wujek Chen byłby z tego dumny… Moi przodkowie byliby z tego dumni. Tak właśnie mieliśmy żyć! Jak sam Liu Lang kiedyś powiedział, „Każdy horyzont jest skrzynią pełną skarbów; każda pusta mapa, historia czekającą na opowiedzenie.”
Jeśli tylko mój tatko mógłby to zrozumieć. Niezależnie od tego, co mówi, któregoś dnia zostawię swój ślad w świecie.
A kiedy to zrobię, być może Wujek Chen będzie tam przy mnie.
Ciąg dalszy nastąpi